Kto nie wycinał zdjęć albo tekstów z „Bravo” albo „Popcornu”, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ja wycinałem z tego i z tego. Dlatego tak wzruszył mnie podarunek od Pana Mariusza, jednego z uczestników mojego spotkania autorskiego w bibliotece w Olsztynie. Sam jest kolekcjonerem skarbów sprzed lat, specjalizuje się w pamiątkach filmowych. Ma niesamowitą kolekcję, której pozazdrościć może chyba każde filmowe muzeum. Mi przyniósł kilka perełek w prezencie, wcale niezwiązanych z filmem.
Wśród nich fotosy. Wyjątkowe. Wyobraźcie sobie, że ktoś robił zdjęcia fragmentom gazet muzycznych w latach 80. i z tego wywoływał prawdziwe zdjęcia.
„Bravo” na niemieckim rynku pojawiło się już w latach 50., potem sukcesywnie w innych krajach, by w 1991 roku pojawić się w Polsce. Do tego czasu ściągaliśmy egzemplarze właśnie z NRD albo NRF. Z kolei „Popcorn” narodził się w Niemczech w latach 70., w Polsce również zaczął ukazywać się dwie dekady później. W „Bravo” popularnością cieszyły się m.in. tłumaczenia tekstów przebojów różnych artystów. Rubryka nazywała się „Bravo Songbook”. Właśnie z niej mam kilka fotosów.
Są też jednak inne zdjęcia, nawet kolaże. Gwiazdy kina i muzyki lat 80. i 90.: Jackson, Phil Collins, Madonna, Queen, Milli Vanilli, U2, Simply Red, Whitney, Tina, Eddie Murphy, Madonna.
I filmowe cudo. „Karate Kid III”, czyli trzecia część serii z Ralphem Macchio i Patem Moritą.
Pisałem już, że pod warszawską Halą Mirowską można znaleźć skarby. Oto i kolejny od pewnego handlarza. Butelki po bąbelkowych napojach sprzed lat.
Najpierw takie dwie butelki po oranżadzie wyborowej. Brązowa i biała, ta druga z częstym felerem: dwoma etykietami. Na nich oczywiście zakład produkcji. To należąca do Społem Wytwórnia Wód Gazowanych Warszawa-Wilanów, mieszcząca się wtedy przy ulicy Wiertniczej. Etykieta nie zachwyca grafiką, ale podaje ciekawą informację, że termin spożycia takiej oranżady, to było zaledwie kilka dni.
Dużo ciekawsza jest etykieta od Florianki. To woda stołowa słabo zmineralizowana do Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska z miasteczka w podkarpackim, Narol. Nazwa Florianka może pochodzić od tego, że w mieście od lat jest pomnik św. Floriana, ale też Narol w XVI wieku był nazywany Florianowem.
W każdym razie bardzo ładna etykieta z wieloma ważnymi informacjami. Woda była ważna 12 miesięcy, a reklamowało ją solidne hasło: orzeźwia pobudza przemianę materii.
Łódzki Widzew, gdańska Zaspa, poznańskie Osiedle Kopernika, Wrocławska Wielka Płyta, warszawski Ursynów (ten z „Alternatywy 4”) – „wielką płytę” w Polsce widać w wielu miejscach. Zasada szybkiego budowania domów z prefabrykatów to jednak nie nasz wymysł, a jak miała być wspaniała przekonywały m.in. takie wydawnictwa.
„Duży dom” wydane w 1981 roku, kiedy takich bloków stało w PRL wiele. Na okładce sielski obraz, nawet artyści znajdowali tam swoje miejsce. W Polsce takie budownictwo pojawiło się pod koniec lat 50. (warszawskie Jelonki), na świecie już w latach 30. XX wieku w Holandii.
Książka pokazuje idylliczny obraz budowy takich osiedli z prefabrykatów. Jak są one dostarczane, montowane i jak w gotowych blokach zamieszkują zachwyceni obywatele.
Sporo tu głupot, na przykład o montowaniu elementów przez helikoptery, ale autor sam przyznaje: na razie to fantazja.
W rzeczywistości nie było tak różowo, jak na tych obrazkach. Prefabrykaty były niskiej jakości, mieszkania niewysokie. Przez dekady jednak zmontowano sporo tych klocków.
W książce jest jeszcze jedna ciekawostka. Finalnie, niczym w „Alternatywach 4”, do wymarzonych mieszkań w tych blokach wprowadzają się rodziny. Tutaj też. Przeprowadzki dokonuje firma z rodowodem przedwojennym. Taka firma istniała naprawdę, a pan Węgiełek założył swoją firmę przeprowadzkową w 1912 r.
Wreszcie w książce jest ciekawy dodatek. Arkusze, z których można samemu uzyskać prefabrykaty i złożyć domy.
Piracka, Adamek, Milutki, Gaweł, Marcin, Koziołek Matołek, Poranek, Zacisze, Leśny… trzeba przyznać, że kiedyś wyszynki nazywały się jakoś przyjemniej. Przynajmniej niektóre i przynajmniej w Słupsku. Pretekstem do opowieści o nich w moim rodzinnym mieście niech będzie mapa. Dostałem ją podczas jednego ze spotkań autorskich (nie w Słupsku), od uczestnika. Cudo, które pokazuje jak dużo przydatnych informacji zawierały takie mapy.
Jej wydawcą jest Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych. Monopolista na wydawanie map i atlasów w PRL przygotował ją w 1988 r. Autorem grafiki na okładce jest Mirosław Jaruga. Urodzony w Łodzi malarz, grafik, który opracowywał również wnętrza słupskich lokali gastronomicznych Piracka i Tunek. Koło Tunka nawet mieszkałem, słynął z dań z ryb. Zresztą w latach 1969-89 pan Mirosław był plastykiem miejskim Słupska.
Mapa, poza samą mapą zawiera masę ciekawych i przydatnych informacji. Jest tu historia miasta, wykaz ulic, ale też szpitali, urzędów, aptek, stacji benzynowych, punktów wymiany waluty, hoteli, obiektów sportowych, teatrów, kin (Milenium, Polonia), dworców. Przy nich adresy i numery telefonów. Wiele miejsc rozpoznaję ze swojego dzieciństwa. Klub Emka, do którego chodziłem na zajęcia pozalekcyjne; stadion 650 Lecia, na którym trenowałem lekką-atletykę; basen w hali Gryfia itp. Są również linie autobusowe oraz trolejbusowe, tak w Słupsku jeździły trolejbusy. Sporo było z nimi zabawy, bo często spadały im szelki.
O kilku z miejsc wskazanych na mapach piszę w swojej najnowszej książce, reportażu „Kelnerki, barmani, wodzireje. Jak obsługiwaliśmy klienta w PRL”. Skupiam się w niej na wyszynkach i ich pracownikach, a takich wyjątkowych miejsc z dobrym jedzeniem i dancingami było w mieście kilka. Poniżej cały zestaw.
A tu fragment z książki: „Tuż po wojnie, w 1946 roku w Słupsku działały aż 84 lokale gastronomiczne, a większość należała do przedwojennych gastronomików. Na przełomie lat 40. i 50. bitwa o handel i przejęcie wyszynków przez Państwowe Zakłady Gastronomiczne niemal je zniszczyło. Było jednak kilka promyków odnowy. Chociażby restauracja Metro, której początki sięgają czasów przedwojennych. Wcześniej nazywała się Bristol, Continental, Piekiełko lwowskie i spotykała się w niej inteligencja Lwowa, Wilna, Warszawy, Łodzi, no i nowi słupszczanie. Wreszcie po kilku zmianach otrzymała nazwę Metro, na cześć budowy metra w Warszawie, nad którym prace – nie licząc jeszcze przedwojennych uchwał – ruszyły w latach 50. W Metrze odbywały się najważniejsze bale karnawałowe: prawników, lekarzy, pracowników poszczególnych fabryk. Przychodzono tam przede wszystkim na dania innej legendy pomorskiej gastronomii, kucharza Jana Czarneckiego. Dzień zaczynał od służby do mszy, potem kupowania warzyw na rynku. Słupszczan – oraz koty, które uwielbiał – karmił barszczem czerwonym, pasztetem z zająca, kaczką po strasbursku na postumencie z pasztetu, golonką w kapuście, giczą baranią w sosie cebulowym. Co ciekawe, sam jadał obiady w domu, bo twierdził, że jego żona gotowała lepiej niż wszyscy kucharze razem wzięci. Wychował całą grupę doskonałych kucharzy (największym komplementem było usłyszeć od niego: „Jesteś fajny chłop”), którzy w latach i 70. rozsławili słupską kuchnię na całą Polskę. Co skutecznie zrobił również Tadeusz Szołdra. Odpowiadał za otwarcie słynnych lokali, chociażby restauracji rybnej Tunek (podawano w niej nawet halibuta i rekina!) oraz Karczmy pod Kluką”. …Dużo więcej w książce.
Wracają do samej mapy, pokazuje ona oczywiście samo miasto. Oj różni się od tego, co można zobaczyć dziś. Po pierwsze nazwy ulic i osiedli z ważnymi postaciami i wydarzeniami PRL. Przede wszystkim jednak, mniejszy rozmiar miasta. Teraz wszystkie osiedla na obrzeżach zwiększyły swój obszar, czasami kilkukrotnie.
Zwracam jednak uwagę na oznaczenia na mapie. Pokazują one miejskie zabytki, apteki, restauracje, miejsca z budkami telefonicznymi, postoje taksówek, a nawet szalety miejskie.
Wreszcie jest moje osiedle, Stefana Batorego. Postój taksówek, który miał telefon z tarczą obrotową i mieścił się w skrzynce na palu przy postoju. Jest szpital, do którego jechałem karetką Warszawą, poczta, w której korzystałem z książek telefonicznych, budka telefoniczna, która była zepsuta i można z niej było zadzwonić bez wrzucania monet… eh, działo się…
To jeden z tych skarbów, który jest tzw. złotym strzałem. Przechodząc pod warszawską Halą Mirowską natrafiłem na stoisko starszej pani. Na jej kocyku sprzedażowym odnalazłem taki skarb za grosze.
„Moda męska, jak wiadomo, jest o wiele bardziej konserwatywna i mniej skłonna do rewolucyjnych przeobrażeń niż moda damska, lecz właśnie dlatego na pozór niewielkie zmiany maja zasadnicze znaczenie” – piszą we wstępie tego wydawnictwa autorzy. I pokazują w nim pomysły na udoskonalenie męskiej mody.
W 1957 roku wydał to zespół redakcji magazynu „Moda”. Opisano tu nowe trendy w modzie, pokazano fasony koszul, kamizelek, eleganckich garniturów. Są również porady.
Całość w postaci nie zdjęć, a cudownych rysunków, również kolorowych. I tutaj dodatek w postaci 8 cudownych plansz.
Fakt, że panowie wyglądają bardziej jak z amerykańskich filmów, albo komiksów, a nie z polskich ulic, ale cóż. Rysunki piękne.
Do kolekcji wpadł kolejny przedmiot, który mnie zaskoczył. OK, rękawice nie są same w sobie zaskakujące, ale takie higieniczne, które nadają się do tylu czynności? Dla mnie trochę tak.
Już sama ich nazwa wskazuje, że są uniwersalne. Rysunki na oryginalnym opakowaniu również. Farbowanie włosów, malowanie, prace chemiczne, czyszczenie maszyny do pisania, mycie okien, wymiana opony, pielęgnacja butów, przesadzanie kwiatków, naprawa drzwi, pielęgnacja psa, mycie podłóg, farbowanie ubrań... przyznacie, że sporo tego, co pojawia się na rysunkach jako przykłady ich użycia. Bardzo ładnych rysunkach.
Zestaw 20 par kosztował 26 zł, produkowane były w trzech rozmiarach, przy czym nr 7 był rozmiarem średnim. Taka jest na opakowaniu informacja.
Wyprodukowały je Krakowskie Zakłady Przemysłu Gumowego Kraków. Były słynne w PRL, produkowano w nich m.in. tak przydatne i poszukiwane przedmioty jak termofory czy prezerwatywy.
„Dyskoteka nie powinna być wyłącznie miejscem do tańczenia. Chcielibyśmy, aby polska dyskoteka była rodzajem klubu muzycznego o bardzo szerokim profilu działalności. Niech prezenter stanie się gospodarzem takiego klubu, niech umie narzucić publiczności swoje gusty i upodobania” – przekonywał przewodniczący Państwowej Komisji Kwalifikacyjnej dla prezenterów dyskotek, dziennikarz, autor tekstów wielu przebojów (m.in. dla Andrzeja Zauchy, Anny Jantar i Czerwonych Gitar) Jerzy Kondratowicz.
Taki twór powstał w w połowie lat 70., kiedy to Ministerstwo Kultury i Sztuki powołało Państwową Komisję Kwalifikacyjną dla Prezenterów Dyskotek oraz Krajową Radę Prezenterów Dyskotek. W ten sposób chciano kontrolować i ogarnąć świat dyskdżokejów. Piszę o tym w swojej ostatniej książce „Kelnerki, barmani i wodzireje. Jak obsługiwaliśmy klienta w PRL” (wydawnictwo Muza). Wśród kilkudziesięciu bohaterów reportażu znaleźli się też DJ-e, którzy opowiedzieli mi o swojej pracy. Korzystałem też z wyjątkowej literatury.
W książce piszę o tym tak: Kandydaci na prezenterów uczyli się też z książek, jedną z biblii prezentera było Vademecum prezentera dyskotek Grzegorza Tusiewicza. Można było dzięki niemu poznać techniki zapisu i odtwarzania dźwięku, poczytać o historii jazzu, muzyki rozrywkowej, muzyki poważnej, a nawet opery i operetki. Drugim ważnym wydawnictwem było ABC prezentera dyskotek Adama Halbera, Franciszka Walickiego i Marka Gaszyńskiego. W poszczególnych rozdziałach omawiano technikę dyskotekową, techniczne sprawy związane z płytami gramofonowymi, warsztat prezentera. Podano też zestaw żelaznych przebojów, który w zapasie powinien mieć każdy prezenter. Znalazły się w nim między innymi hity Carlosa Santany, Rolling Stones, Franka Sinatry, Steviego Wondera, The Beatles czy Raya Charlesa. W książce znaleźć można również genealogię standardów i biografie popularnych artystów. Pomagało to potem prezenterom w opowiadaniu o puszczanych utworach. Sprzedawana przez autorów wiedza była różnorodna: „Andrzej i Eliza – mówi się, że to największy duet świata, bowiem nazywają się duetem, ale już od paru lat na estradzie i na nagraniach występują jako grupa kilkuosobowa. Star Dust – historia powstania tej melodii jest nieco romantyczna […]. W momencie pisania tej piosenki Hoagy Carmichael był dwudziestojednoletnim studentem prawa na uniwersytecie w Indianie, zakochanym w swej koleżance Dorocie, której zadedykował ten utwór. W przerwach między zajęciami grał tę piosenkę na fortepianie i śpiewał w gronie kolegów i koleżanek. Jam Session – spotkanie muzyków jazzowych, które można by określić graniem po godzinach pracy. Najczęściej jest to impreza nocna, spotkanie dla przyjemności w jednym z klubów po skończonych występach. Publiczność to przypadkowi widzowie, najczęściej znajomi muzyków. John Elton – jest doskonałym wykonawcą estradowym, na scenie zachowuje się niezwykle dynamicznie, przebiera się w niezwykle fantazyjne, wyszukane stroje i nosi udziwnionych kształtów okulary. Marley Bob – piosenki jego są co prawda do siebie dość podobne, ale jest w nich wspaniały klimat i nastrój nostalgicznej, zrelaksowanej muzyki z wysp Morza Karaibskiego, pełnej smutku tropików, parnej, gorącej, nagrzanej słońcem ziemi. O Bobie Marleyu trudno właściwie mówić jako o kompozytorze – on wspaniale tworzy nastrój”.
Wykorzystując wiedzę zdawało się egzaminy weryfikacyjne. Tak wspomina je jeden z moich bohaterów, dyskdżokej m.in. Piwnicy pod Jaszczurami, Janusz Madej: – Trwały kilka tygodni. W klubowej sali odbywały się wykłady, ćwiczenia praktyczne i chłopcy uczyli się grać. Zapraszaliśmy na nie ważne osoby, także z komisji egzaminacyjnych. Był Janusz Kondratowicz, radiowcy jak Marek Gaszyński, Jarosław Kukulski, Krzysztof Herring. Naszym guru był jednak Grzegorz Tusiewicz, krytyk i sekretarz Polskiego Towarzystwa Jazzowego. Był jaszczurowym DJ-em jeszcze w latach 60., koordynował nasze kursy, wykładał, a potem został egzaminatorem. Wykłady obejmowały szerokie spektrum muzyki, historię muzyki współczesnej, klasycznej, jazzu, opery, zajęcia z kulturoznawstwa, kultury języka. Egzaminy były naprawdę trudne. Weryfikowanym najczęściej zarzucano ubóstwo pomysłów, brak elementarnej wiedzy muzycznej (na pytanie „kto to jest Norwid?” jeden kandydat odpowiedział, że ten, co pisze teksty dla Niemena*), trudności w poprawnej wymowie, a nawet niechlujny wygląd…
Po więcej historii dyskdżokejskich jeszcze tu wrócę, jest ich też sporo w książce.
W okresie świątecznym zazwyczaj mamy więcej wolnego czasu, może więc czas na Bitwę Morską. Ostatnio wpadła taka do kolekcji.
Nie jest to klasyczna gra w statki. Ale bardziej skomplikowana. Każdy ma zestaw kilkunastu okrętów i lotniskowców, a na nich piękne samoloty. No i te łodzie podwodne!
Do wszystkiego jest plansza, no i instrukcje. Są też opisy okrętów (historyczne), taktyka i takie tam fajne rzeczy.
Całość wyprodukowała Spółdzielnia Rzemieślnicza Centrum z Warszawy. Mam już od nich kilka zabawek. Ta Bitwa Morska pochodzi z 1977 roku i kosztowała 138 zł.
I jeszcze ciekawostka. Z boku opakowania tłumaczenia Bitwa Morska na różne języki. Spójrzcie jeszcze raz na zdjęcia. To co, gramy?
W ten świąteczny czas, być może będziecie mieli chwilę na dłuższe czytanie. Proponuję się przenieść do roku 1975. Otwiera się wtedy pierwsza pizza w Polsce, w moim rodzinnym Słupsku, przy barze mlecznym Poranek. Niesamowita jest jej historia. Pracując nad ostatnią książką dotarłem do wspaniałej Pani Elżbiety, która pierwsza robiła tę pizzę. Opowiedziała mi o tych początkach. Miesiąc temu spotkaliśmy się ponownie, usiedliśmy w tej pizzerii (tak, wciąż czynna, w tym samym miejscu i z niemal niezmienionym wnętrzem) i powspominaliśmy. Pizzeria z grubsza wygląda tak, jest malutka, ciepło w niej jak cholera, ale cały czas kolejka.
W środku kartka z napisem: „Najstarsza pizza w Polsce. Z ziemi włoskiej do Słupska. 8 marca w 1975 roku została uruchomiona PIERWSZA w Polsce pizzeria przy barze Poranek w Słupsku. Przywędrowała do nas z Mediolanu. Od razu przypadła do gustu gościom i mieszkańcom miasta. Pomimo upływu lat i powstałej konkurencji nie zmieniono receptury do wypieku placka. Pizza podawana jest w dwóch smakach z pieczarkami lub mięsem. Zapraszamy. Smacznego!!!”. A oto fragment książki: – Doskonale pamiętam, jak budowali piec. To jest dokładnie ten, który stoi i jest używany do dziś. Na pomysł otwarcia tego punktu wpadł dyrektor Szołdra. Kiedy pojechał na targi gastronomiczne do Włoch, zauważył tam budki z plackami zamawianymi na wynos. Zainteresował się, zjadł, zasmakowało mu, wrócił i powiedział: „Robimy je u nas”* – wspomina Elżbieta, która jeszcze kilkanaście lat temu zgłodniałym klientom wydawała te pizze. Otwarcie punktu było wydarzeniem gastronomicznym. Kilka dni po nim „Głos Koszaliński” pisał: „Słupska gastronomia, znana w kraju i poza jego granicami ze smakowitego jadła, przyrządzanego według własnych oryginalnych receptur – tym razem zapożyczyła coś z włoskiej kuchni. Od kilku dni w sąsiedztwie baru Poranek przy głównej ulicy miasta podaje się konsumentom popularną włoską potrawę o nazwie pizza. Przypomina z wyglądu nieco większą bułkę. W istocie jest to ciasto drożdżowe z pikantnym farszem w 4 smakach. Konsumenci, a zwłaszcza panie, chwalą ten przysmak”
Elżbieta pamięta, że pizz schodziło setki dziennie: – Nie potrafię nawet powiedzieć ile, gubiłyśmy rachubę. Nie ma o czym mówić, to były duże ilości. Potem pojawiała się konkurencja, ale kolejki dalej się ustawiały. Początki jednak nie były łatwe. Sam pomysł wyremontowania małego pomieszczenia przy barze mlecznym, wstawienia tam dużego pieca, jeszcze bufetu i stolików wydawał się szalony. Przyszedł kierownik i mówi do mnie: „Ela, będziesz się uczyć i zrobisz placki”. Ja mówię: „Kierowniku, ja się boję, że coś zepsuję”. Ale oczywiście nie było dyskusji. Nikt z nas nie wiedział, jak robić te placki. Metodą prób i błędów udało się w końcu wypracować coś, co bardziej przypominało placek drożdżowy. Farsz był znakomity, uczył nas go robić szef kuchni z Karczmy Słupskiej. Na początku były opcje z boczkiem, kiełbasą, rybą i pieczarkami”.
– Ciężko było to wszystko przygotować, ciasta, ale też farsz. Na początku wszystko robiłyśmy ręcznie, ciasto, krojenie kiełbasy. Na szczęście po jakimś czasie kierownik zakupił maszynę do wyrobu ciasta, a potem rozdrabniarkę do sera. Ludzie na początku śmiesznie reagowali na naszą pizzę, nie wiedzieli, jak to nazwać ani jak się je. Wyjadali środek, zostawiali ciasto. Ale kolejki ustawiały się cały czas. Przyciągało też samo miejsce. Co prawda było – i jest – bardzo małe, ale nie dość, że można było tu zjeść włoski przysmak, to jeszcze była super obsługa, oprócz bufetowej chłopak do pomocy przy tych kilku stoliczkach. Do tego w tle z magnetofonu leciały włoskie przeboje. No i najważniejsze, poza pizzą, w pierwszych latach działalności, można było na miejscu wypić lampkę wina. Choć wystrój był już mało włoski, przypominał bardziej karczmę, to lokal stał się głośny i szybko podobne miejsca otwierano w innych miastach: Koszalinie, Lublinie, Olsztynie, Legnicy czy Gliwicach.
… historia rozwija się dalej, ale o tym więcej w książce.