Monthly Archives: Styczeń 2023

Komisja, Ryszard i milioner

Stal Sosnowiec, Budowlani Opole, Garbarnia Kraków – m.in. takie – z dzisiejszej perspektywy egzotyczne – zespoły grały w 1956 roku w rozgrywkach I ligi piłki nożnej. Ci, którzy obstawiali wygranie ligi przez CWKS Warszawa mieli nosa. A mogli obstawiać, bo właśnie w marcu 1956 wraz ze startem ligi działalność rozpoczął Totalizator Sportowy.

Mam kilka pamiątek z nim związanych. Taki kalendarz z materiału albo stare zakłady.

Rok później, czyli w 1957 roku odbyło się pierwsze losowanie nowej loterii, czyli Toto-Lotka. Wybrano 6 z 49 liczb. W latach 70. wprowadzono podwójnie losowanie Toto-Lotka oraz losowanie Małego Lotka, Ekspress Lotka i zakłady specjalne. W latach 80. pojawił się jeszcze Super Lotek.

Ja przyznam nigdy nie grałem, kompletnie mnie to nie ciągnęło. Oglądałem jednak losowanie prowadzone przez Ryszarda Rembiszewskiego, który zaczął je prowadzić w 1983 roku. Pan Ryszard był także aktorem, zagrał m.in. w „Polowaniu na muchy” Andrzeja Wajdy.

Oglądałem m.in. dla komisji nadzorującej losowanie. Zapomniałem, że zasiadali w niej zaproszeni goście, tu na przykład sportowcy.

A wracając do filmów i kina. Jakiś czas temu obejrzałem film związany z totkiem, ściślej z wygraną w Toto-Lotka. To „Milioner” z 1977 roku w reżyserii Sylwestra Szyszki. W roli głównej wystąpił Janusz Gajos, który zresztą dostał za nią nagrodę na festiwalu, wtedy jeszcze w Gdańsku, nie w Gdyni. W „Milionerze” świetnie gra kierowcę cementowni, który dorabia na boku. Jego życie zmienia się kiedy wygrywa w totka. Z czasem z tego powodu życie jego i jego rodziny zamienia się w piekło. W filmie dobrze widać życie knajpiane tamtego czasu, zakupy itp. Polecam.

Reklama
Otagowane , , ,

Jak Pewex albo Baltona

To było niesamowite spotkanie, w sumie spodziewałem się, że będzie dobrze, ale że aż tak to nie. W ramach pracy nad nową książką odwiedziłem niesamowite Hale Targowe w Gdyni.

W tym cudownym miejscu jest enklawa przeszłości. To Muzeum Kameralne. Prowadzi je wspaniała Pani Bożena. Niesamowita gaduła, ale historie ma cudowne. Tak mnie oczarowała, że zostawiłem w prezencie dla muzeum poświęconego Gdyni i halom, piękny termometr z napisem „Port of Gdynia”. Pani Bożena była zachwycona.

Pani Bożena zaczęła od opowieści o samych halach. Zostały wzniesione jeszcze przed II wojną światową. Składają się z trzech hal układających się w L, to hala owocowo-warzywna, mięsna i rybna. Wyjątkowa jest konstrukcja tej głównej, zwanej też łukową. Dach zawieszony jest na 9 zakrzywionych filarach i ma tak rozmieszczone świetliki, żeby światło docierało w każdy punkt wnętrza. Niemcy, którzy zajęli halę podczas II wojny i trzymali tam części samolotów, tak się nią zachwycili, że nie zburzyli tej konstrukcji. Po wojnie hale przechodziły kilka modernizacji.

Jak widzicie sporo tu skarbów. Są trzy sale i w nich setki przedmiotów podarowanych przez mieszkańców Gdyni. Wiele z nich można było kupić w Halach Targowych w PRL-u. Były niemal jak Peweks albo Baltona, dzięki marynarzom mnóstwo było tu zagranicznych towarów: papierosy, kosmetyki, zabawki, żywność, sprzęt rtv itp itd.

Są też ubrania, na przykład taki piękny dżinsowy zestaw z Zakładów Przemysłu Odzieżowego ODRA w Szczecinie.

W muzeum nie brakuje także wspaniałych zabawek.

Do tego kosmiczne urządzenia, piękne dizajnersko i będące w PRL-u symbolem luksusu. Na przykład taki włoski ekspres do kawy. Takie rzeczy też można było kupić w halach.

Klimatu muzeum dopełniają zdjęcia z hal i ich okolic sprzed lat.

Oczywiście dziś hale lata świetności mają już za sobą. Są tam miejsca obumarłe, ale jednak sama hala główna wciąż robi wielkie wrażenie, a Muzeum Kameralne zachwyca. Polecam wizytę w nim i rozmowę z Panią Bożeną. Uprzedzam jednak, zarezerwujcie trochę czasu.

Otagowane , ,

Baczność! Padnij!

Rycerze, kosmonauci, „Czterej pancerni i pies”, piraci, Zorro, lekkoatleci, Janosik, samurajowie, kowboje i masę innych. Żołnierzyków w PRL wyprodukowano setki tysięcy. Głównie kupowało się je w kioskach. Niestety obecnie mam tylko kilka.

Ja miałem najwięcej żołnierzy oraz kowbojów i Indian. Byli tam goście z lassem, na koniach, z łukami, strzelbami itp. Z żołnierzami nie brakowało armat, lornetek, granatów i innego wyposażenia. Bardzo lubiłem te leżące. Najlepiej z lornetkami właśnie. Miałem też na przykład Zorro. Dzisiaj mam takich z II wojny i późniejszych. Używane, co widać chociażby po twarzach.

Ostał mi się też taki gość z kuszą. Też ma niezłą twarz. W ogóle pamiętam, że te figurki ścierały się w newralgicznych miejscach.

Przeglądając sieć znalazłem stronę, na której pokazanych jest masę figurek, o których wtedy nie miałem pojęcia. Polecam przejrzeć: http://zolnierzykiprl.az.pl/

W Polsce były produkowane przez wiele spółdzielni rzemieślniczych. Wytwarzał je też na przykład zakład ZTS Plastyk Pruszków. Produkowane z poliamidu figurki lądowały w sklepach zabawkarskich albo na półkach kiosków Ruchu.

Jeżeli będziecie w Toruniu, to koniecznie zajrzyjcie do Muzeum Rycerzy i Żołnierzyków. Ponad 2 tysiące żołnierzyków to kolekcja Karola Szaładzińskiego.

Są tu wspomniany Zorro, kowboje, Indianie. Jak widać do tego były różne domki, no i niedźwiedzie!

Z kolei wśród żołnierzy zwróciłem uwagę na płaskie modele (na zdjęciu poniżej) czołgów i wozów opancerzonych. Miałem je!

Dokładnie jak na tym zdjęciu, pamiętam żołnierzy z karabinami, które miały takie opadłe końcówki.

Drugą część kolekcji w muzeum stanowią autorskie figurki historyczne. Oj dzieje się tam: https://muzeumrycerzy.pl/

Otagowane , , ,

Muratorem w Finlandii

No prawie. A dokładniej, to w „Muratorze” o domkach fińskich w Warszawie. Przeglądając dwa roczniki „Muratora”, które są w mojej kolekcji odkryłem opowieść o domkach fińskich na Jazdowie w Warszawie. Stąd pomysł na wpis o „Muratorze”, ale też o tych domkach.

„Murator”, z podtytułem „Poradnik dla budujących” zaczął ukazywać się w 1983 roku. Było w nim wszystko, nie tylko stricte o budowaniu. Do tego o pracach domowych, działce, sprzętach itp. itd. Spis treści powie pewnie trochę więcej:

W środku wiele rysunków, poradnictwa, również jeśli chodzi o meble albo o wychodek.

Już w 1984 roku pojawiły się kolorowe okładki i wkładki. Wnętrza wyglądały tu bardzo nowocześnie.

Co mnie zdziwiło, to opowieść o saunach. No kto w 1985 roku miał saunę?!

Co mnie jeszcze zaskoczyło, to nauka różdżkarstwa. Przeprowadzono tu cały kurs.

I kolejna rzecz, jedna z moich ulubionych: reklamy. Nie ma ich tu za dużo, ale za to z tej, można się dowiedzieć, że w Peweksach można było kupić nie tylko dżinsy, matchboksy i zagraniczne perfumy, ale też na przykład zlewozmywaki, tapety i piece.

Ale dobra, przejdźmy do domków fińskich. Poświęcono im tekst w jednym z numerów w 1984 roku. Jest ich historia, zdjęcia i schemat wnętrza. Ta niezwykła kolonia domków stanęła w Warszawie w 1945 roku dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy. One naprawdę trafiły z Finlandii, w ramach reparacji wojennych Finlandii na rzecz ZSRR. Wtedy przekazano ich ponad 400.

Stanęły w sercu miasta, obok parku Ujazdowskiego. W gazecie jeden z mieszkańców wspomina: „trudno sobie wyobrazić bardziej wymarzone miejsce zamieszkania w mieście w samym centrum, a jednocześnie w wielkim ogrodzie„. I to niesamowite wrażenie zostało tam do dziś, choć tych domków ostało zdaje się około 20.

Pojechałem na to osiedle i zrobiłem kilka zdjęć. Kilka z tych domków należy do różnych ciekawych fundacji, organizacji. Niektóre schowane za drzewami, inne z pięknymi podwórkami. A obok taka urocza alejka.

A jeden domek jest dla mnie szczególny. Otóż w ogrodzie tego pięknego domu przeprowadziłem wywiad ze wspaniałą pianistką Hanią Rani.

Było to w 2019 roku, właśnie ukazała się jej debiutancka solowa płyta „Esja”. Polecam Wam zapis tej rozmowy z Hanią, jeszcze zanim została wielką gwiazdą. I zresztą słusznie! Całość tu: https://muzyka.dziennik.pl/news/artykuly/595116,hania-rani-esja-plyta-wywiad.html

Otagowane , ,

Dźwięki dalekiego świata

Tymczasem odpaliłem jedną z moich ukochanych płyt z muzyką z programu „Sonda”. Spojrzałem na okładkę i zobaczyłem autograf. Taki trochę nieporadny, ale dla mnie bardzo ważny. To podpis Mikołaja Hertla. Na przełomie lat 80. i 90. jego kompozycje królowały jako ilustracja wielu programów tv i audycji radiowych. Pisał też przeboje dla gwiazd naszej sceny, m.in. Anny Jantar i Zdzisławy Sośnickiej. Przed laty miałem okazję z nim porozmawiać i Pan Mikołaj okazał się przemiłym człowiekiem i opowiedział wiele ciekawych rzeczy. Poniżej niektóre fragmenty naszej rozmowy.

Zanim został pan rozchwytywanym autorem elektronicznych ilustracji do wielu programów telewizyjnych i animacji, pisał pan piosenki dla gwiazd naszej sceny, a wcześniej próbował kariery pianisty. Skąd takie zmiany w karierze?

Gdy kończyłem Wyższą Szkołę Muzyczną w dziedzinie fortepianu, miałem nadzieję na karierę pianistyczną. Na dyplom zagrałem III koncert Rachmaninowa, co było dużym wydarzeniem. Później wyjechałem na konkurs pianistyczny do Vercelli we Włoszech. Znalazłem się nawet w finałowej dwunastce, ale nie dostałem nagrody. Wtedy moja pianistyczna kariera ugrzęzła. Ludzie bez nagród w zasadzie tracą katapultę do kariery. Pozostaje akompaniowanie, a ja nie chciałem z tym wiązać swojej przyszłości. Poza tym po 28. roku życia – to graniczny wiek dla uczestników wielu konkursów – było już za późno na karierę. Zainteresowałem się więc piosenką, bo miałem skłonności do improwizowania. Więc pewnego dnia po prostu zacząłem dzwonić do artystów i proponować im moje kompozycje – dzisiaj pewnie coś takiego nie byłoby możliwe. Dzwoniłem do Jerzego Połomskiego, Alicji Majewskiej czy Zdzisławy Sośnickiej, jechałem do nich i grałem pomysł na pianinie. Albo się podobał i był brany, albo nie. Czasami proponowałem też autora tekstu. Pierwszą taką kompozycją był chyba „Sen, który się spełnia” dla duetu Majewska – Połomski. Dobrze się współpracowało, bo nagranie realizował mój kolega z łódzkiego liceum Włodzimierz Korcz.

A kiedy pojawiły się klawisze?

Zacząłem z nich korzystać trochę z pragmatyzmu. Mogłem na nich sam robić akompaniamenty, nie musiałem jeździć do Łodzi czy Katowic, by tam współpracować z muzykami. Wbrew pozorom mam charakter dość konfliktowy i doprowadzałem do scysji z muzykami czy dyrygentami. A tak, pracując samemu w domu, miałem święty spokój. Szybko doszło do sytuacji zaskakującej. Tak naprawdę na instrumentach klawiszowych wykonałem bardzo mało podkładów piosenkowych, a wszedłem w muzykę instrumentalną. Syntezatory pchnęły mnie w kierunku wielościeżkowego nagrania instrumentalnego. Pochłonęła mnie autonomia tych brzmień, odejście od służebnej roli podkładu. A ponieważ zacząłem mieć na tym polu sukcesy, to na kilka lat wsiąkłem w instrumentalizm. Ale wszystko się kończy.

Na początku XXI wieku zaczął pan odchodzić od elektroniki.

Wynikało to z różnych powodów. Jednym był pewien marazm, który zapanował w instrumentarium elektronicznym. Oczywiście znajdzie się wielu, którzy się ze mną nie zgodzą, ale mam wrażenie, że z czasem na rynek zaczęły wchodzić instrumenty coraz gorsze. Były coraz doskonalsze, jeśli chodzi o funkcjonalność, do wszystkiego: kompozycji i na koncert. Coś się w drodze rozwoju jednak zgubiło. Zamiast fenomenalnych brzmień zaczęła rządzić zasada wygody i funkcjonalności. To mnie zniechęciło. Podobnie jak wymiar wirtualny tych instrumentów. Nie wszedłem już w tę rewolucję.

Na wydanej właśnie płycie „Dźwięki dalekiego świata” znalazła się m.in. kompozycja „Żaglowce w deszczu”, jedno z pana pierwszych elektronicznych dokonań.

To część muzyki napisanej do pokazu mody, a właściwie filmu dokumentującego ten pokaz, „Wybrzeże”. Pokaz Telimeny czy Mody Polskiej odbył się w połowie lat 80. w Gdańsku na cumujących tam wtedy żaglowcach. Motyw, tak jak wiele innych z tej płyty, zagrałem na moim pierwszym znakomitym instrumencie, syntezatorze Roland Juno 106, który kupiłem w Monachium.

Dochodzimy tu do ciekawego epizodu uzdrowiskowego w pana karierze.

Na przełomie lat 70. i 80. dla muzyków były w zasadzie dwie drogi zarabiania na życie. Albo granie na statkach amerykańskich czy też pływających do Skandynawii. Albo granie w „badach”, czyli niemieckich uzdrowiskach. Tam jeździli muzycy, którzy mieli preferencje wynikające z muzyki klasycznej. Grano tam bowiem, oprócz muzyki rozrywkowej, właśnie klasykę. Na statkach preferowano z kolei jazzmanów i muzykę rozrywkową. Ja skończyłem wyższą szkołę muzyczną w klasie fortepianu, więc naturalny był kierunek niemiecki. Zresztą bujanie też miało swoje znaczenie. Koledzy opowiadali, że pierwszy wyjazd spędzali przy burcie, a ja źle znosiłem takie historie. Na pierwszy roczny kontrakt ściągnęli mnie znajomi. To było dość wyczerpujące, bo czasami trzeba było grać nawet trzy razy dziennie. Rano koncert, potem popołudniu, a na wieczór na przykład granie do turnieju tańca. To nie była tylko sielanka, ale za to bardzo dobrze płatna. Na początku miałem 1800 marek miesięcznego wynagrodzenia, co było u nas nawet roczną pensją.

I za te pieniądze kupił pan pierwszy klawisz?

Podczas wolnych poniedziałków w Bad Tölz wyjeżdżałem do sklepu muzycznego w Monachium. Spędzałem tam tyle godzin, że sprzedawca wzdychał, jak mnie widział i musiał często wyrzucać „herr Hertla”, żeby móc zamknąć sklep. Tam udało mi się kupić wspomnianego Rolanda Juno-106, choć wielu przyjaciół namawiało mnie na Yamahę DX7, którą używał chociażby Jean-Michel Jarre. Więc kiedy przyjechałem z tym rolandem, to wśród znajomych przeważał jęk zawodu. Ale później ten Juno-106 stał się kultowym instrumentem. Już go nie mam, ale to też ciekawa historia, bo on trafiał do mnie dwa razy. Sprzedałem go po pewnym czasie za grosze koledze. Potem ten kolega zdradził mi, że sprzedał kolejnemu koledze, i tak po kilku osobach postanowiłem go od kolejnej odkupić, oczywiście za większe pieniądze niż sprzedałem. Byłem w nim zakochany.

Na „Dźwiękach dalekiego świata” jest kilka piosenek poświęconych konkretnym osobom.

„Przylot Okęcie 80” został napisany po katastrofie lotniczej, w której zginęła Anna Jantar. Jedną z jej ostatnich piosenek była nagrana ze mną „Dlaczego nikt nie kocha nas” z tekstem Bogdana Olewicza. „Przylot Okęcie 80” to chyba jedyny przypadek, w którym mój utwór wylądował na półce, był zakaz emisji przez wiele lat. Trudno do końca zrozumieć powody. Ale był znak zapytania wokół tej katastrofy, nie chciano jej zbytnio nagłaśniać, temat był wyciszany.

To jedna z kompozycji, w których korzystał pan z sampli czy też dźwięków niewykreowanych na klawiszach.

Tak, z banku dźwięków wziąłem efekt wybuchu. W numerze słychać też głos stewardessy, która po angielsku prosi o zapięcie pasów. To jest głos mojej żony nagrany w studiu. Jest również na płycie kompozycja „Płomienie świec” zadedykowana Jerzemu Popiełuszce. Odnosi się do płomieni świec, które wierni wystawiali dookoła kościoła św. Stanisława Kostki w Warszawie, w którym kazania prowadził Popiełuszko. Znałem księdza, byłem na jego ostatnich urodzinach, grałem na fortepianie. Napisałem dla niego także kilka innych pieśni.

Wspomniał pan o wykorzystaniu pana muzyki jako ilustracji do wielu programów. Można powiedzieć, że trudno było nie usłyszeć pana muzyki w latach 80. Była m.in. w „Sondzie”, „Pieprzu i wanilii” czy „Radiu dzieciom”.

Faktycznie był taki okres, że zasięg tych kompozycji był ogromny. Także w radiu ich nie brakowało, chociażby w słynnych audycjach Jerzego Kordowicza w radiowej Trójce (niedawno do radia wróciła jego audycja „Studio El Muzyki”). Na przykład nagranie „Zagubiona w nostalgii”, jak wykazywał ZAiKS, było nadawane 300 razy w roku. To był złoty okres muzyki instrumentalnej. W pewnym momencie trend się jednak zmienił. Gdzieś pod koniec lat 90. nastąpił odwrót od muzyki elektronicznej. Weszła muzyka fortepianowa, akustyczna. I też do niej wróciłem, więc moja kariera też zatoczyła koło. Wróciłem do młodości, instrumentarium klasycznego. Piszę teraz utwory na harfę, fortepian, orkiestrę.

Jeszcze kilka słów o tej genialnej płycie wydanej przez wspaniałe GAD Records. Na albumie znalazły się perełki z lat 1976-86. Są tutaj kompozycje z wykorzystanej też w poprzedniej części niemieckiej biblioteki muzycznej Sonoton. Ale największe skarby pochodzą z polskiego rynku, w tym niepublikowane wcześniej nagrania. Jest chociażby genialny, ponad siedmiominutowy numer SBB „Na Czarno”. Poza tym kompozycje ARP Life autorstwa Andrzeja Korzyńskiego, muzyka Krzysztofa Dudy, Mikołaja Hertla czy Władysława Komendarka.

No dobra, wracam do słuchania.

Otagowane , , , , ,

Poszli na całość

Przygotowując nową książkę ostatnio znowu sięgam po wiele polskich filmów sprzed lat. Są wśród nich perełki kina, ale też koszmarne gnioty. Koszmarne, ale jednak z nutką ciekawych historii. Dziś proponuję dwa z nich. Oba bez problemu obejrzycie w sieci.

„Na całość” – polski film z 1986 roku. Wyreżyserował go i scenariusz napisał doświadczony aktor Franciszek Trzeciak. Sam też zagrał epizod. Główne role to jednak Robert Inglot (porzucił karierę ledwie po kilku latach) oraz Andrzej Krucz (chyba był to jego ekranowy debiut). Warto zwrócić uwagę na muzykę. Przygotował ją zespół Green Revolution (w napisach podpisany jako Free Cooperation). Tutaj możecie posłuchać ich punkowo-jazzowej mieszanki: https://kultowenagrania.pl/product/green-revolution-rewolucja-zielona-cd/

Sama historia? Scenariusz oparto na prawdziwych wydarzeniach, ale bardzo luźno. Tutaj mamy dwóch bohaterów, którzy po wyjściu z więzienia nie bardzo mogą sobie znaleźć miejsce w szarej Polsce. Postanawiają więc obrobić kilka sklepów Peweksu i uzbierać na ucieczkę z kraju. Jeżdżą po Polsce i rabują różne miejsca, nie tylko Peweksy. Zabijają milicjantów, kradną samochody, no idą na całość. Wszystko w oparach PRL-u. Są więc Żuki, Nysy, Stary, Maluchy i inne cuda polskiej myśli samochodowej. Są też sklepy Peweksu, napad na sklep myśliwski i inne perełki dla poszukiwaczy ciekawostek z PRL-u. Akcja dzieje się przede wszystkim na Pomorzu, w Gdańsku, Ustce, okolicach Słupska, Bytowa, ale też Wrocławia.

Wszystko to zagrane koszmarnie, nakręcone koszmarnie (efekty jezus maria), no i napisane tak, że nic, co robią bandziory nie ma sensu. Ale jak warto zobaczyć ten film!

Na przykład dla takich obrazków wnętrza mieszkania głównego bohatera. No kto nie miał takiego pokoju?! Jest tu wszystko. Magnet, plakaty z samochodami, gołymi paniami, plakaty muzyczne (Lady Pank) i inne młodzieżowe dodatki.

Inną ciekawostką jest fakt, że małą rolę zagrała tu Brygida Bziukiewicz. To wicemiss Polonia 1985 i miss gracji, która została wydelegowana na wybory Miss Universe 1986 roku i tam została trzecią wicemiss. Poza „Na całość” zagrała też w filmie „Komedianci z wczorajszej ulicy” (1987). Potem porzuciła karierę aktorską i została śpiewaczką operową. Tu kadr z filmiku z wyborów Miss Universe 1986. Całość: https://www.youtube.com/watch?v=DzMvlPv8KC4

Jeszcze jedna ciekawostka. Jak pisałem, scenariusz został luźno oparty na prawdziwej historii. Z tej prawdziwej wycięto i zamieniono kilka niewygodnych faktów. Na przykład to, że w rzeczywistości broni nie ukradli ze sklepu myśliwskiego w Ustce, ale z tamtejszej jednostki wojskowej. Po tym całym rajdzie przestępczym jak z „Urodzonych morderców”, główny sprawca został skazany na śmierć (wyrok wykonano), a jego kompan na 25 lat więzienia. Tutaj bardzo ciekawy, duży reportaż o tych przestępcach, wraz ze zdjęciami i licznymi wspomnieniami: https://plus.gs24.pl/kara-musi-byc-tylko-jedna-w-tym-dniu-bylo-swieto-milicji-obywatelskiej/ar/10104530

A na deser bardzo złe, czyli wspaniałe plakaty filmowe:

Ale obiecałem dwa filmy. Jest i drugi. To „Skradzione kolekcja” z 1979 roku. Też koszmarny, ale za to z niesamowitym pościgiem pod koniec filmu.

Scenariusz oparto na powieści Joanny Chmielewskiej. Z grubsza opowiada o przyjaciółkach, które chcą odzyskać/ukraść cenny zbiór znaczków. Realizacja i scenariusz są jednak, mówiąc bardzo delikatnie, na poziomie zero, nie ratują ich nawet tacy aktorzy jak Stefan Friedmann, Krzysztof Kowalewski czy Wiesław Drzewicz. Za to warto obejrzeć dla popisów kaskaderskich. Z jednej strony wspomnianego pościgu podrasowanego Malucha i Dużego Fiata. Z drugiej dla pokazów ewolucji grupy Autorodeo. Pamiętam, że jak byłem mały, gdzieś widziałem taki pokaz, na stadionie w Słupsku albo w Gdańsku. No zobaczcie sami, robiło wrażenie:

W filmie można zobaczyć kilka innych ciekawostek. Na przykład taki kolekcjonerski zestaw breloczków.

Też mam kilka i może nawet jakieś z tego zdjęcia. O swoich pisałem tutaj: https://bufetprl.com/?s=brelok

W filmie można dostrzec kilka interesujących przedmiotów, na przykład taki budzik w wersji max.

No dobra. Obejrzyjcie i dajcie znać, tak będzie najlepiej 🙂

Otagowane , , , ,

Dziś odpoczywasz – jutro płacisz

Kilka razy opisywałem tu gadżety z mojej kolekcji związane z Orbisem. Na przykład takie:

Czas na kolejny wpis. Może bardziej historyczny, na pewno kilka ciekawych informacji tu będzie. Po wspominanej tu wiele razy cioci Lucylli z Gdańska przejąłem wiele skarbów, m.in. taki informator Orbisu.

Jak widać, został wydany z okazji 50-lecia biura podróży w 1973 roku. Zawiera wykaz wielu propozycji wycieczek i innych ciekawych informacji. No to jedziemy według zasady: „Z Orbisem – radość i urlop – bez granic”.

Najwięcej miejsca zawiera opis wycieczek po Związku Radzieckim. Orbis organizował je na zlecenie zakładów pracy, organizacji, kół TPPR i szkół. Powodzeniem cieszyły się również wycieczki do Bułgarii i Rumunii. Nazywane je wycieczkami pobytowo-wycieczkowymi.

Węgry i Czechosłowacja, kolejne popularne rejony. W programie były takie ciekawostki jak pobyt w tradycyjnych piwiarniach w Pradze.

Informator pokazuje też, że Orbis mógł organizować wycieczki specjalistyczne dla zakładów pracy. Do tego oferował wyjazdy na kredyt. Najpierw wpłacało się część kwoty, a potem spłacało resztę.

I kolejne informacje. Można było podróżować indywidualnie samochodami do ZSRR, a przez Orbis załatwić zakwaterowanie. Droga musiała się jednak odbywać po trasach ustalonych przez radziecką firmę turystyczną Intourist.

Orbis to nie tylko wycieczki do krajów Demokracji Ludowej. Egipt, Liban, ale też Europa Zachodnia, czyli Skandynawia, Francja, Włochy, Wielka Brytania itp.

A zauważyliście, że te mini rozdziały kończą się różnymi „orbisowski” hasłami?

Orbis organizował też bardzo różne wycieczki po Polsce. Oto kilka przykładów:

Na koniec znalazł się wykaz jednostek terenowych Orbisu.

A na deser dodatek o przepisach celno-dewizowych dla wyjeżdżających do Czechosłowacji. Informuje m.in., że można było ze sobą zabrać 200 papierosów, do 1 litra alkoholu i radio. Nie wolno było przewozić przez granicę koron czeskich.

Cóż, podróżowanie było możliwe, ale nie było łatwe. Może taki banał na koniec 🙂

Otagowane , , , ,