Monthly Archives: Sierpień 2021

Mięso w gazecie

Na początku lat 90. wróciłam do Polski ze Szwecji i co mnie najbardziej uderzyło, to widok setek straganów, łóżek polowych, kocyków, popularnych szczęk. Handlarze byli wszędzie i sprzedawali dosłownie wszystko. Przy Domach Centrum w Warszawie trudno było się przecisnąć. Takie szpalery handlowych uliczek były niemal wszędzie – wspomina Irena, która po kilku latach na emigracji odwiedziła Polskę tuż po przemianach ustrojowych.

Samo serce Warszawy, miasta odważnie odpowiadającego na apele o przedsiębiorczość. Przejęte zasadą konkurencyjności, rozwija ją głównie na trotuarach. Tu handel naręczny, naziemny, nasiedzący osiągnął pełnię niczym niehamowanego rozwoju. Nareszcie sukces, w śródmieściu stolicy można kupić wszystko (…) nie brakuje rzecz jasna żywności, ale by nie odbierać widzom apetytu, nie filmowaliśmy przywiezionego w walizkach i owiniętego w stare gazety mięsa – opisywał ówczesną rzeczywistość lektor Polskiej Kroniki Filmowej w pierwszym jej wydaniu z 1990 roku. Już wtedy handel uliczny zadomowił się w stolicy i setkach innych polskich miast na dobre”.

To wstęp do opisu tego, co wydarzyło się na polskich ulicach na przełomie lat 80. i 90. Handel wyszedł wtedy na ulice. Poświęcam też temu miejsce w swojej książce „Sex, disco i kasety video. Polska lat 90.”. Polecam.

„Mięso i wędliny leżały w korytach zbitych z desek albo w kartonach po bananach wyściełanych gazetami. Kawałki schabu czy swojskiej zwyczajnej owinięte w „Życie Warszawy” były na wyciągnięcie ręki przechodniów. Kusiły wprost ze stolików turystycznych, ułożone na skrzynkach pokrytych folią lub na palecie z desek. Fragmenty świńskich półtusz wisiały w naczepach starów z uchylonymi drzwiami. Handlarz rąbał je siekierą, wkładał do plastikowej miski i ważył na metalowej wadze szalkowej. Rzadko który sprzedawca miał rękawiczki, a o myciu rąk w ciągu dnia nie było mowy. Do tego przebierający w towarze klienci. Cud, że aż tylu z nas to przeżyło.
Bardzo często swoje wyroby sprzedawały w ten sposób także zakłady mięsne – wprost z firmowych samochodów. Podobnie „higienicznie” wyglądał handel innymi towarami żywnościowymi. I to nie tylko na ulicach, parkingach, przystankach, ale też w tunelach podziemnych przejść. W przejściach warszawskiego Dworca Centralnego – w tłumie spieszących się podróżnych, przypadkowych przechodniów i zameldowanych na stałe kloszardów – zakupom spożywczym towarzyszył zwykle podkład muzyczny z przebojami Lady Pank albo Lambadą unoszącymi się z pobliskich straganów z kasetami”.

A Wy jak wspominacie tamten czas? Czas także takich koszmarnych plakatów jak ten z mojej kolekcji.

Reklama
Otagowane ,

Mario, Ayrton i inni

Kontynuując opowieści o kartach kolekcjonerskich czas na ostatni wpis. To ponownie karty skupiające się na Formule 1. Najpierw te, których bohaterem jest Mario Andretti. Mistrz wielu kategorii wyścigowych, co widać na kartach.

To karty z 1992 roku. Wyszło ich przynajmniej kilkadziesiąt. Z tyłu są opisy różnych sytuacji. Na niektórych kartach jest też syn Mario, Michael, który również się ścigał. A do tego siostrzeniec Mario, John.

I jeszcze dwa zestawy, z 1991 roku. Przedstawiają kierowców, tory i bolidy wyścigowe tamtego sezonu w F1. Choć trafił się też jeden kierowca Nascar z serii sponsorowanej przez McDonald’s.

Mistrzem został wtedy genialny Ayrton Senna.

Niestety, nie jest to kompletny zestaw. Ale cóż, może kiedyś uda się zdobyć resztę takich kart…

Otagowane , , , ,

Historia motoryzacji w kartach

Kilka wpisów temu pokazałem pierwszy zestaw kart kolekcjonerskich sprzed lat, który ostatnio wpadł do mojej kolekcji. Czas na kontynuację, bo mam jeszcze sporo okazów.

Na początek kompletny zestaw kart „The Story of Grand Prix motor racing” sponsorowanych przez firmę Mobil. Zdaje się, że pochodzi z początku lat 70. Kart jest 36. Ta z numerem 1 przypomina zwycięzcę pierwszego Grand Prix Węgra Ferenca Szisza, który jechał bolidem Renault. Szisz wygrał wyścig w 1906 roku. Ostatnia karta, pokazuje Jackiego Stewarta w 1969 roku. Karty te doskonale namalował angielski artysta Roy Nockolds. Tutaj przeczytacie o nim więcej: http://www.grandprixhistory.org/nockolds.htm

Trzymając się formuły, to kolejne karty. Późniejsze.

To seria z lat 90., której bohaterem jest genialny kierowca Ayrton Senna. A autorem grafik jest Colin Carter. Niezły ancymon. Jego prace w swoich kolekcjach mają kierowcy F1, ale też na przykład George Lucas. Tutaj o nim więcej: http://www.colincarter.co.uk/

No to jeszcze kolekcja dla fanów motocykli.

Motocykle z różnych lat. Myślę, że same karty pochodzą z lat 90.

Zbieraliście takie karty?

Jutro kolejnych kilka przykładów.

Otagowane , , , , ,

Mat-Donald i Mak-Kwak

Trudno porównać jego otwarcie z czymkolwiek innym. To było wydarzenie przez duże „W”, a duże żółte „M” urastało wręcz do rangi symbolu – początku nowego rozdziału w naszej historii. Środki masowego przekazu potraktowały przywiezienie hamburgerów do Polski na równi z przywiezieniem prochów Paderewskiego, zaś Big Mac witany był według tego samego protokołu co prezydent Bush – tekst Michała Ogórka czytał w Polskiej Kronice Filmowej z 1 lipca 1992 Tomasz Knapik.

Pierwszy polski McDonald’s otwarto w stolicy 17 czerwca, wstęgę przecinał sam Jacek Kuroń, który był wtedy ministrem pracy i polityki socjalnej w rządzie Hanny Suchockiej. Wśród baloników, flag, maskotek, spowici zapachem smażonych hamburgerów oraz frytek stali żądni nowego warszawiacy – tysiące ludzi, tłum, komitet powitalny króla fast foodu. Z dachu spoglądał na nich wielki dmuchany klaun, wokół parkowały fiaty, polonezy, wartburgi i zachodnie auta sprowadzone z Niemiec. Nie zabrakło znanych osobistości, jak Agnieszka Osiecka, Zygmunt Broniarek, trener Kazimierz Górski.

Tak w swojej książce „Sex, disco i kasety video. Polska lat 90.” (wyd. Muza) zaczynam opowieść o pierwszych polskich McDonald’sach. Zaczynając od tego warszawskiego przytaczam historię jego pracownicy oraz jednego z dyrektorów.

Fascynujące są to opowieści o tym jak ćwiczyli podawanie dań przed otwarciem (używając m.in. zakrętek od słoików zamiast kotletów), jak bili światowe rekordy itp. Ja pamiętam, że MD w Warszawie był miejscem, do którego przyjeżdżało się z wycieczką. Każdy gadżet typu rurka, serwetka, flaga, był niemal relikwią. Zanim otwarto pierwszego polskiego MD robiło się przecież zdjęcia pod zagranicznymi Macami (patrz zdj. wyżej).

Pierwszego dnia funkcjonowania McDonalda w „Sezamie” padł światowy rekord zamówień. Ponad 13 tysięcy. Zresztą został on pobity kilka miesięcy później, podczas otwarcia restauracji w Katowicach i poprawiany jeszcze kilkakrotnie, m.in. w małym lokalu na dworcu kolejowym w Gdańsku.
Ten pierwszy McDonald’s w Warszawie był czynny od 8.00 do 23.00. Przed wejściem do niego hostessy częstowały ciastkami, w środku opiekowały się maluchami. Big Mac kosztował wtedy 25 tysięcy złotych, frytki 7 tysięcy, coca -cola 11 tysięcy, sok jabłkowy 9 tysięcy, shake (waniliowy, truskawkowy lub czekoladowy) 12 tysięcy, a lody – 10 tysięcy złotych. W kolejnych latach w menu pojawiały się nowe produkty, m.in. Fish Mac i McChicken.
W restauracji jest 250 miejsc siedzących, ale po dostawieniu stolików na wolnym powietrzu ich liczba zwiększy się do 400. Od nowego roku wszystkie potrawy mają być robione z polskich produktów. Na razie mleko pochodzi z warszawskiej „Woli”, napoje z gdyńskiej rozlewni Coca -Coli, soki z „Hortexu”, sałata z Jeleniej Góry, mięso z Niemiec, a frytki z moskiewskiej restauracji McDonalda. (…) Jasne, sterylne wnętrze z dużą ilością zieleni (niestety sztucznej) oraz niezła klimatyzacja to pierwsze przyjemne wrażenia wchodzącego do środka klienta. „Wyposażenie warszawskiego McDonalda kosztowało ponad milion dolarów” – powiedział wczoraj dziennikarzom Tim Fenton, szef McDonald’s Polska – pisała w dniu otwarcia stołecznego Maca „Gazeta Wyborcza”

Oczywiście Polacy szybko zobaczyli, że fastfoodowy rynek się szybko rozwija i otwierali własne bary szybkiej obsługi. Żeby nadać barowym budom bardziej światowy charakter, nazywano je „po zachodniemu”. „Max”, „Bonjour”, „Kobra”, „Mak -Kwak” i mój ulubiony – „Mat Donald”. Tak nazywała się czerwona budka w centrum Warszawy. Oklejona napisami „hamburgery” i „sandwiches”, na daszku miała zamontowane czerwone logo z uśmiechniętą bułką trzymającą w ustach kiełbasę i sałatę. To, co w tych barkach podawano, i jak podawano, z luksusem nie miało wiele wspólnego. Same budki też nie były luksusowe. Hamburgery podawano wtedy chociażby w takich budach. Ostały się jeszcze na warszawskim Muranowie.

A Wy, pamiętacie swojego pierwszego hamburgera w życiu?

Więcej podobnych historii znajdziecie w mojej książce. Polecam

Otagowane , , , ,

Fast food po polsku

Pamiętacie swój pierwszy fast food w życiu? Zapiekankę, bagietkę z kapustą i grzybami, hot-doga, hamburgera? Ja pamiętam budkę z bagietkami pod szkołą podstawową. Wizyty w gdańskiej restauracji „Itaka” na najlepszych hamburgerach. Pierwszą wycieczkę do Warszawy i wizytę w Mc Donald’sie. Wreszcie Mr Smarty’s w Słupsku.

Nawiązując do tego, o czym piszę w mojej książce „Sex, disco i kasety video. Polska lat 90.” dziś wspominam polskie fastfoody czasu przełomu.

Odwiedziłem taki lokal w latach 90. z rodzicami w Słupsku. Tak jak każdy z tysięcy młodych ludzi w mieście chciałem posmakować w Mr Smarty’s hamburgerów, frytek i odpowiednika McDonaldowego shake’a. Nie wszyscy byli zachwyceni. Tata po jednym gryzie i wyślizgnięciu się całej zawartości na plastikową tackę rzucił swoją bułkę w cholerę. Ale dla mnie ten plastik, to zamawianie w jednym punkcie, a odbieranie w drugim, te kolorowe czapeczki, ta muzyka w tle były oddechem od cuchnących budek z zapiekankami rozstawionych w różnych punktach miasta.

Była taka budka naprzeciwko Dworca Głównego w Gdańsku, jeszcze przed otwarciem w jego wnętrzu McDonalda. Wątpliwej urody pani sprzedawała w niej m.in. paje, czyli kawałek ciasta z czymś zmielonym w środku. Późną nocą wyczekiwały pod tą budką stada podpitych młodzieńców, z których przynajmniej co drugi wyznawał miłość sprzedawczyni. Kebabów nie było, więc taki paj to jedyne, co można było wrzucić na ruszt w oczekiwaniu na nocny autobus. Pajowy biznes mieścił się przy wyjściu z tunelu, obok budynku hotelu Monopol. Często po takim pożywnym posiłku, ale też przed, odwiedzało się jedyny sklep nocny w śródmieściu Gdańska, właśnie w hotelu Monopol. Najczęstsze zakupy: najlepsze chipsy świata Croky oraz piwo Holsten. Idealnie zabijały smak parującego paja.

Chodziliśmy też do pizzerii „Bambola”. Lokale tej sieci były też w Warszawie*. Miały charakterystyczne czerwone logo z uradowanym, podrzucającym placek pizzy kucharzem, przypominającym kuchcika z cyklu przygód Baltazara Gąbki, czyli Bartoliniego Bartłomieja Herbu Zielona Pietruszka. Stołowali się tam zresztą bohaterowie serialu „Ekstradycja”.

W swojej książce przytaczam historie rodzinnego interesu zapiekankowego z Gdańska, ale też założycieli Snack Baru.

Moi bohaterowie otworzyli jedzeniowy biznes na przełomie lat 80. i 90. Nawet nie zastanawiali się nad nazwą. Nad wejściem wisiał po prostu napis „Snack Bar”. Znaleźli lokal do wynajęcia na terenie dworca PKS. Nie było to specjalnie reprezentacyjne miejsce, choć w centrum stutysięcznego miasta. Co kilka minut odchodziły stąd zabrudzone autosany* do okolicznych miasteczek i wiosek. Przewijało się sporo ludzi. Jeździli do pracy, szkoły, po zakupy. Podróżni czekali na drewnianych ławkach, czytając „Głos Pomorza” albo rozwiązując krzyżówki. Choć zimno, to i tak lepiej było na zewnątrz niż w obskurnej poczekalni. Czasami ktoś jadł kanapkę, ale nie było to specjalnie przyjemne, bo wszędzie unosił się smród spalin z wysłużonych autobusów. Można było podejść do pobliskiej restauracji „Tunek”, tyle że na początku lat 90. nie przypominała ona już tego słynnego lokalu sprzed lat z pysznymi daniami z ryb. Stała się ponurą kufloteką. Można było też zahaczyć o najstarszą w Polsce pizzerię przy barze mlecznym „Poranek”. Kierowcy woleli jednak odwiedzać Snack Bar. Było blisko, tanio i swojsko.

Popularnością cieszyły się przede wszystkim wspaniałe pierogi z mięsem – mojej mamy. Do tego mielone kotlety luzem i w bułce, wątróbka wieprzowa, sznycel z piersi z kurczaka z pieczarkami, udka pieczone, flaczki, dorsz i żeberka w sosie pomidorowym. Ależ były pyszne, do dziś je czasami robimy. Były jakieś przekąski, jednak też nie w zachodnim stylu. Nie sprzedawaliśmy chipsów, mieliśmy paluszki. Zachodnim produktem była chyba tylko pepsi. Oczywiście schodziło dużo kawy i herbaty – wspomina Renata, prowadząca Snack Bar z mężem. – Nie ma co ukrywać, nie pachniało tam specjalnie miło. Kuchnia gazowa była włączona od szóstej rano. W środku mieliśmy trzy stoliki, kuchenkę gazową, mikrofalę. Mało miejsca, słaba wentylacja, ale jedzenie pyszne. Trzeba było jeszcze jeździć na rynek po warzywa. Luksusem było to, że od jednej z firm zamawialiśmy już obrane ziemniaki. Zaczynaliśmy wcześnie rano, jak startowały pierwsze kursy pekaesów, a obiady i kawy wydawaliśmy do osiemnastej. Potem ruch zamierał. Padaliśmy z nóg, ale w domu trzeba było jeszcze przy gotować kilogramy jedzenia na następny dzień. Ciężko było, bo w zasadzie wychodziliśmy na zero.

Renata wraz z mężem i mamą długo nie wytrzymali. Miejscowa młodzież omijała odpychający dworzec PKS, który pamiętał zeszłą epokę. Zamiast żeberek – wolała jeść hot dogi i hamburgery. W mieście jak grzyby po deszczu wyrastały budki, w których można było zakupić fastfoodowe specjały. Szybko i tanio. Choć nie zawsze smacznie.

Więcej takich przygód przeczytacie w mojej książce, a już wkrótce na blogu kontynuacja o podobnych barach w latach 90.

Otagowane , , , ,