Monthly Archives: Kwiecień 2020

Czas wolny w PRL cz.1: Pochody, emdeki, mpiki i kinofikacja

Czas wolny w PRL… niektórzy mieli go niewiele, inni nie bardzo wiedzieli co z nim zrobić. Wiecie, że  w badaniach, które przeprowadzono na początku lat 70. niemal 80 procent osób przyznawało się, że nie umie wypoczywać. Ja nie miałem z tym wielkiego problemu. Czy to był czas wolny w weekend, czy w tygodniu po szkole. Ale miałem to szczęście, że wychowywałem się w okresie, w którym soboty były już wolne. Warto pamiętać, że przez niemal trzy dekady tylko niedziela była wolnym od pracy dniem w tygodniu. Co obywatele robili wtedy ze swoim czasem wolnym? Co robili w dni powszednie po pracy i w soboty? Jak korzystali z tego, co oferowało im państwo?

Dziś rozpoczynam cykl wpisów poświęconych wolnym chwilom w PRL. Co tydzień będę opowiadał o innym aspekcie relaksu, wypoczynku. Przedstawię wam wiele osobistych historii, ciekawostek, cytatów z ówczesnej prasy, filmów, książek. Poznacie kilka wyjątkowych osób. A wszystko to związane z książką „Czas wolny w PRL”, która ukaże się 27 maja (także w formie ebooka). Właśnie o czasie wolnym w PRL. Miałem przyjemność ją popełnić i bardzo chętnie się z wami podzielę tym, co będziecie mogli w niej znaleźć (jeżeli zechcecie po nią sięgnąć). A na koniec 8-odcinkowego cyklu będzie mały quiz z super nagrodami z epoki.

Ja pamiętam różne niedziele. Czasami rodzice prosili bym poszedł na mszę. Potem były lody w lodziarni „Magnolia” (przed wejście stało piękne drzewo). Obiad w domu, zazwyczaj specjalny, czyli na przykład pieczony kurczak z ziemniakami i mizerią. Wieczorem zabawa klockami Lego, bajka, a pod koniec lat 80. program „Bliżej świata” z fragmentami audycji z satelity (był tam Benny Hill, moda, czasami jakiś teledysk).

Pisząc książkę „Czas wolny w PRL” znalazłem wiele materiałów, które świadczyły o tym, że była spora grupa obywateli, którzy niespecjalnie wiedzieli, jak spędzić wolną niedzielę.

„Nienawidzę niedzieli. Od siedmiu lat, tzn. od czasu kiedy rozwiodłam się z mężem, niedziela jest dla mnie dniem koszmarnym. W niedzielę zabija mnie samotność i beznadziejność […], najwięcej ukojenia psychicznego przynosi mi książka, oczywiście wartościowa. Toteż w niedzielę czytam dużo, zamknięta w czterech ścianach pokoju, ale nawet i wtedy na dnie mego serca czai się gorycz i rozdrażnienie. Taka jest moja niedziela” – zwierzała się w pewnej ankiecie urzędniczka na stanowisku kierowniczym, lat 39.

Władza starała się zrobić wiele, żeby obywatele się nie nudzili. Wiadomo, jak się nudzisz to przychodzą ci do głowy głupie rzeczy. Dlatego, na przykład, organizowano liczne festyny. Całe rodziny ciągnęły do budek z watą cukrową, wodą sodową. Można było sobie zrobić zdjęcie z małpką albo kucykiem. Odbywały się miejskie wyścigi rowerowe, potańcówki „na dechach” – skleconym z desek parkiecie tanecznym pod gołym niebem.

Nie brakowało wielu innych aktywności fizycznych, szczególnie dla młodzieży. Pokazują to okolicznościowe proporczyki, które udało mi się zebrać.

   

 

Przez całą epokę PRL-u bezsprzecznie największym świętem państwowym było Święto Odrodzenia Polski – 22 lipca – czyli rocznica ogłoszenia Manifestu PKWN. To były, tak zwane „urodziny PRL-u”. Rokrocznie ten dzień naznaczony był ważnymi wydarzeniami państwowymi. 22 lipca uchwalono konstytucję PRL (1952), w Warszawie oddano do użytku Stadion Dziesięciolecia (1955), w Bielsku-Białej rozpoczęto produkcję fiata 126p (1973). W 1955 roku tego właśnie dnia przekazano warszawiakom wielki prezent od Wielkiego Brata – Pałac Kultury i Nauki.

Z kolei imieninami był 1 maja. Podobnie, jak 22 lipca, dzień wolny od pracy. Na głównych placach i wzdłuż reprezentacyjnych arterii miast ustawiano wtedy trybuny dla przemawiających sekretarzy partii. Przed nimi defilowali robotnicy, rolnicy, nauczyciele, członkowie różnych organizacji, sportowcy, artyści, uczniowie. Sam pamiętam kilka takich przemarszów. Jako członek sekcji judo milicyjnego klubu sportowego Gryf w Słupsku szedłem z całą sekcją w pochodzie. Wcześniej pod nasz klub sportowy podjeżdżała nyska z flagami. Staraliśmy się wybierać te biało-czerwone, ale niektórym trafiały się czerwone, na cześć naszego „przyjaciela” zza wschodniej granicy. Niektórzy mieli jednak jeszcze gorzej, musieli nieść transparenty. I dźwigać nad głowami ciężar propagandowych haseł: „Dokerzy gdyńscy zawsze z tobą, towarzyszu Wiesławie”, „Ręce precz od Wietnamu!”, „Niech żyje Chińska Republika Ludowa – potężny kraj pokoju i socjalizmu!”.

Uroczyście odchodzono nie tylko święta państwowe, ale też branżowe – dzień górnika, metalowca, pracowników handlu, stoczniowca itp. A do tego centralne dożynki.

Od 21 lipca 1973 roku obywatele mieli jeszcze jeden pretekst do świętowania. To była pierwsza wolna sobota w PRL-u.  Ale, żeby jednak nie było tak łatwo, to wolne soboty należało odpracować.

Do pracy władza zaganiały obywateli podczas czynów partyjnych i społecznych. Bardzo często te akcje związane były ze świętami państwowymi i zjazdami partii. Na przykład w 1986 roku chwalono się, że dla uczczenia X Zjazdu PZPR w zakładach sprzętu grzejnego Wrozamet we Wrocławiu kilkudziesięciu członków organizacji młodzieżowej wraz z załogą zakładu zrobiło 200 kuchenek gazowych typu Ewa13.

Na szczęście władza organizowała czas wolny obywatelom nie tylko wysyłając ich na pochody i „zapraszając” na czyny społeczne. Domy kultury – były to wyjątkowo żywe obiekty skupiające przede wszystkim młodzież, organizowały im czas. W takich domach dzieciaki mogły nauczyć się modelarstwa, fotografii, obejrzeć filmy (pamiętam pokazy filmów z Sylwestrem Stallone z kaset vhs), zapisać się do teatrów amatorskich. Piszę o nich w książce. Opowiadają mi o nich jedni z wyjątkowych bohaterów, do których udało mi się dotrzeć.

Pan Jerzy Lach, który w połowie lat 80. stworzył jeden z najlepszych teatrów amatorskich w Polsce, czyli Teatr im. Alberta Tison w Żninie.

Pan Tadeusz Sakowski, który pierwszy teatr zorganizował w kotłowni swojego bloku na Saskiej Kępie, jak był jeszcze nastolatkiem. Po latach realizował pasję w domu kultury swojej dzielnicy. Pana Tadeusza kojarzą na pewno też miłośnicy caravaningu, bo to słynny „Papa Camper”. I o początkach polskiego caravaningu też piszę w książce.

 

Ale domy kultury nie służyły tylko teatrom, modelarzom. W jednym z takich ośrodków w Częstochowie muzyczną karierę zaczynał Muniek Staszczyk z zespołem T.Love. W 1983 roku, w studiu w Miejskim Domu Kultury, nagrali swój pierwszy materiał demo. Następnie w Domu Kultury Stradom zagrali pierwszy koncert pozaszkolny, organizowali tam też festiwal Punk Arena.

W maju 1985 roku Dom Sztuki na warszawskim Ursynowie odwiedzili bohaterowie niezwykle popularnego brazylijskiego serialu „Niewolnica Isaura”, czyli Lucelia Santos i występujący w roli okrutnego Leoncia – Rubens de Falco. Gwiazdy popijały wodę mineralną oraz napój „Ptyś”.

Wyjątkowe były nie tylko domy kultury, ale też ośrodki „Praktyczna Pani” organizowane przez WSS „Społem” i coś o czym w „Baedekerze warszawskim” Olgierd Budrewicz pisał tak: „Ta instytucja to takie bary mleczne dla ludzi z potrzebami kulturalnymi”.

Chodzi o Klub Międzynarodowej Prasy i Książki, zwany w skrócie MPiK-iem Pierwszy otwarto w Warszawie w 1948 roku w okazałym gmachu przy placu Unii Lubelskiej (róg Bagateli). Potem otwierano kolejne. Do dziś działa ten przy palmie. Przez pierwsze 10 lat istnienia klubów przewinęło się przez nie około 5 milionów osób. Cieszyły się ogromną popularnością, m.in. dlatego, że można tam było poczytać zagraniczną prasę, i to nie tylko radziecką.

Z kolei na wsiach działały kluby „Ruchu” i Kluby Rolnika. Można było w nich poczytać gazety, pograć w gry planszowe, obejrzeć telewizję. Na wsie przyjeżdżało też kino objazdowe (furmanki, nysy) oraz teatry.

Po wsiach jeździły specjalnie przygotowane kinowozy, samochody marki Lublin (w środku było nawet miejsce do spania dla kierowcy-operatora i piecyk do ogrzania wnętrza), a potem Nysa. Standardowy model przerobiono tak, by mógł przewieźć bezpiecznie urządzenia do projekcji filmów. Niektóre modele tylko przewoziły sprzęt, a kierowca, i zarazem operator, ustawiał go na miejscu w świetlicy wiejskiej albo remizie. W takiej „sali kinowej” było duszno i gorąco, często niewiele też było widać (z powodu palonej machorki) i słychać (słaba jakość aparatury). Za to nierzadko te przyjazdy kończyły się po seansie wspólną balangą widzów.

Więcej o objazdowej kulturze też przeczytacie w mojej książce.

Polecam`ją tym, którzy przeżyli tamten czas i pewnie odnajdą w niej fragmenty swoich przeżyć, ale też tym, którzy PRL-u nie pamiętają. Dzięki niej poznacie, mam nadzieję, kilka ciekawych opowieści o tym, jak różne oblicza miał wtedy czas wolny. Jedni zdawali się na to, co proponowały władze. Inni nie pozwalali się zamknąć w sztywnych ramach peerelowskiego „jedynie słusznego” relaksu i płynęli osobnym nurtem.

Więcej o książce przeczytacie TUTAJ.

A przedsprzedaż TUTAJ.

Kolejna opowieść o czasie wolnym w PRL na blogu za tydzień. Czekam również na Wasze opowieści.

Reklama
Otagowane , , , , , , ,

Dla Golarza Filipa

Fryzjer dla pań, panów i dzieci w każdym domu – takim hasłem producent reklamował ten wyjątkowy produkt. Oto Cyrulik – Przyrząd do cieniowania włosów.

 

Na zdjęciach na opakowaniu widać, że dla pań i panów. Składa się on z dwóch aparatów cieniujących i podgalających. Te były w różnych kolorach, czerwonym, niebieskim, żółtym, a nasz jest w jaskrawo zielonym.

Białe nakładki były zdejmowane, pewnie żeby było je łatwiej umyć. Na plastiku był nadruk logo producenta i nazwa „Cyrulik Polsilver”. Jak takie urządzenia działały, wyjaśniała szczegółowo instrukcja z ładnym panem.

Producentem tego przedmiotu były Łódzkie Zakłady Wyrobów Metalowych Wizamet. To w nich produkowano żyletki Polsilver, Karat, także maszynki do golenia Junior, Senior i Elegant.

Firma nazywała się Wizamet do 1992, kiedy to przejęło ją Gillette. Produkty Wizametu trafiały nie tylko do polskich obywateli, ale też do ZSRR i Iraku.

A we wkładce jeszcze kilka ładnych reklamowych haseł, przede wszystkim „zaoszczędza czas i pieniądze”.

A skąd nazwa cyrulik, tak po prostu nazywano kiedyś osoby, które zajmowały się m.in. goleniem.

To jeszcze na deser taki ładny wierszyk o tym urządzeniu znalazłem:

ani to przyrząd ani zabawka
i nie wiadomo czyja to sprawka
a kto wymyślił takie badziewie
chyba przeskoczył samego siebie

nie cieniowało to cudo włosów
w żaden możliwy podany sposób
raczej to przyrząd był byle jaki
najwyżej przyciąć mógł tylko baki

żyletka w środku ostra jak brzytwa
nazwa cyrulik też jakaś brzydka
lecz może była taka osoba
dla której przyrząd ten się podoba…

Otagowane , , , ,

Domgos i Kora

Pamiętacie, jak dotykało się językiem płaskiej baterii i sprawdzało czy kopie, znaczy działa? Albo jak bawiło się w podchody w nocy biegając z latarkami po lesie? A może jak wsadzało się latarki w usta i straszyło dziewczyny świecącą twarzą? Wystarczyła płaska bateria, latarka i była zabawa!

Mam kilka latarek i baterii sprzed lat w swojej kolekcji. Najbardziej pamiętam właśnie taką szarą. Miała z tyły metalowy zaczep. Wieszaliśmy ją podczas biwaków w naszym namiocie u góry, by móc jeszcze trochę pogadać przy świetle. Działała na baterię płaską, czyli 3R12, 4,5 V.

 

Latarkę produkowały w latach 80. Częstochowskie Zakłady Mechaniczne, które miały uroczy skrót CZM DOM-GOS. Założony na początku lat 60. zakład już nie istnieje. Produkował artykuły gospodarstwa domowego, ale też na przykład sprzęt dla milicji.

Latarka ma banalnie prostą konstrukcję. Łatwo się otwiera, by zmienić żarówkę czy baterię. Podobnie jak późniejsza latarka, czyli Kora.

Produkował ją zakład Elektron ze Starogardu Gdańskiego. Przed II wojną, te Zakłady Wytwórcze Ogniw i Baterii nazywały się Daimon i również produkowały podobne rzeczy.

 

Konstrukcja jest bardzo podobna do tej poprzedniej, tylko że wszystko mniej trwałe, bo z plastiku. Pochodzi najprawdopodobniej z przełomu lat 80. i 90. Z tego też okresu chyba pochodzi takie mistrzowskie dzieło.

Oto eko-latarka, produkt poznańskiego Wydawnictwa Towarzystwa Chrystusowego założonego w latach 30. XX wieku. To chyba najprostsza forma latarki w historii. W ten kartonowy pojemnik (autorstwa dyrektora Hlondianum, czyli Lecha Przybylaka) wsadza się płaską baterię, a od góry żarówkę i jest! Świeci się!

 

Prawda, że genialne w swojej prostocie.

Ale takie genialne wynalazki nie miałyby racji bytu, gdyby nie baterie 3R12. Mam kilka przykładów w kolekcji.

Produkcja polska i radziecka. Naszą wyprodukowały Poznańskie Zakłady Elektrotechniczne Centra. Ich historia sięga 1910 roku. Wtedy w Berlinie powstała firma produkująca baterie, która niemal dekadę później przeniosła się do Poznania. Po wojnie Centra także produkowała baterie, ale też na przykład akumulatory do samochód Syrena i Warszawa.

Kolejna bateria to już „baterija” z radzieckich zakładów Syrius. Wyprodukowano ją w 1969 roku.

 

A przy okazji, przypomnienie jeszcze jednej ekstra latarki, tym razem gadżetu reklamowego PEKAO.

Przeczytacie o niej więcej TUTAJ.

Otagowane , , , , , , , ,

Biegać, skakać, latać, pływać…

To było najważniejsze miejsce na podwórku. Fakt, czasami dochodziły od niego odgłosy trzepania dywanów, ale służył przede wszystkim nam, dzieciakom. Choć z drugiej strony to najczęściej młodzież trzepała dywany. W każdym razie chodzi o trzepak, jedno z najważniejszych miejsc związanych z odpoczynkiem, czasem wolnym, podwórkiem i w ogóle życiem młodzieży w PRL-u.

Moje dzieciństwo w latach 80. to przede wszystkim trzepak na podwórku w Słupsku. Graliśmy przy nim w siatkę, spotykaliśmy się by pogadać, w zimę rzucaliśmy przez niego śnieżkami. Obok była piaskownia, murek (graliśmy na nim w kapsle), huśtawka z opon i ślizgawka. Ależ to było niebezpieczne urządzenie. Metalowa konstrukcja pochłonęła palec sąsiada.

A o kapslach pisałem więcej TUTAJ.

 

Ale nawet trzepak albo piaskownica nie były nam potrzebne. No zobaczcie jaki musiałem być szczęśliwy wtedy na kocyku przed domem na trawie 🙂 A jeszcze mogłem zaimponować dziewczynom moim Wigry 3.

Często gościłem u rodziny w Gdańsku. Na Dolnym Mieście miałem babcię Zosię, wujka, ciocię i kuzynów. Obok ich kamienicy był super warzywniak, jeszcze z takim napojem.

Ale baaardzo fajna była też zdezelowana Warszawa tuż obok, oj było przy niej zabawy!

A co robili w tym czasie dorośli? No lepiej nie pytać…

Niestety, teraz o takich sposobach na spędzenie wolnego czasu można pomarzyć. A tak wzięłoby się Alfettę Spider albo Poloneza i pojechało na piknik…

Póki co, szykujcie się, bo nadchodzi dobrooooo

Otagowane , , ,

Pora na bal

Pani Basia zawsze lubiła żywe kolory, dlatego tak spodobał się jej ten burgundowy kolor. Poszła do kosmetycznego. Niestety nie było jej ulubionego koloru. Ale przyszedł ratunek! Koleżanka Krystyna właśnie przypomniała sobie, że niedawno była za naszą wschodnią granicą. Tam dostała zaproszenie na randkę. Był dramat, bo okazało się, że nie ma lakieru do paznokci. Na szczęście znalazła jeden w miejscowym sklepie. Okazało się, że był to lakier naszej Polleny. Przywiozła go do Polski i teraz pożyczyła Barbarze. Dzięki niemu ta pięknie pomalowała paznokcie dla siebie i męża, pana Mietka.

Mam ten lakier w swoich zbiorach. Lakier z łódzkiej fabryki kosmetyków Pollena-Ewa. Jej początki sięgają 1919 roku. Produkowano tam m.in. mydła i wodę toaletową „Prastara”. Firma nazywała się wtedy PIXIN. Po wojnie otrzymała nazwę Ewa, w w latach 70. weszła w skład Zjednoczenia Przemysłu Chemicznego Pollena i uzyskała nazwę Pollena-Ewa. Dziś nie mieści się już w Łodzi i nie produkuje takich lakierów do paznokci.

Żeby każda pani dobrze wiedziała z czym ma do czynienia, etykieta jasno informuje, że to lakier (tu nazwany emalią) do paznokci. Niestety już wysechł, więc dzisiaj się nie sprawdzi. Ale z dużą radością powędrował do naszego działu ze starymi kosmetykami, o których pisałem już m.in. TUTAJ.

Otagowane , , , ,

Wesołych z jajeczkiem

Nie będą to normalne święta. Mniej spotkań rodzinnych, mniej życzeń. Pewnie już za późno na kartki świąteczne, a przecież przed laty to była żelazna część każdych świąt. Wysyłanie kartek do rodziny i znajomych. Mamy kilka w kolekcji, które doskonale by się do tego nadawały. Zacznijmy od najbardziej nietypowej.

No przyznacie, że to urocza kartka, ale tak hmm, średnio świąteczna. Są pisklaki, ale czy to wystarczająco świąteczny akcent? Wydawca, czyli Krajowa Agencja Wydawnicza twierdziła, że tak. Pocztówka pochodzi z końca lat 70.

Kolejne dwie to ten sam wydawca, ale już lata 80. No i jest bardziej świątecznie. Rozbita skorupka jajka, do tego bazie. A ta podstawka ceramiczna to może na garnek z białą gotowaną…

Teraz okaz bardziej rozbudowany. Kartka przestrzenna. Po otwarciu widzimy zajączka malującego jajka. Jest też ptaszek, kurka… fakt. Ta cała scena absurdalna, ale za to rozkładana.

Wydawcą tej kartki rozkładanej jest warszawska Spółdzielnia Pracy Intrografia. Podobnie jak trzech kolejnych.

Niestety nie znany jest mi autor tych grafik, ale przyznam, że miał fantazję. Do tego są też rysunki wewnątrz.

Prawda, że urocze. No dobrze. To kartki wysłane, czas na przygotowanie jedzenia. Może przyda się taki przewodnik?

Pisałem o nim TUTAJ.

To smacznego i spokojnych świąt!

Otagowane , , , , , ,

Ładnie piszący i malujący

Było tu już kilka opowieści o naszywkach z naszej kolekcji. Na przykład TUTAJ i TUTAJ.

Czas na kolejne wyjątkowe okazy. Trochę moje własne, a trochę zdobyczne. Na przykład takie piękne naszywki „Ładnie piszę” i „Ładnie maluje”.

Niestety ja nigdy na takie nie zasłużyłem. Nie wiem w zasadzie po co dawano je uczniom. Bo to było trochę nie fair wobec innych. Ładnie maluję, to przecież pojęcie względne.

Przypominały trochę odznaki-naszywki „Wzorowy uczeń”. Miały do tego odpowiednią grafikę. Malarze mieli pędzel i kredkę, a piszący pióro i ołówek. A propos „Wzorowy uczeń”. Też mam taką naszywkę.

I to swoją własną. Tak, tak, w podstawówce byłem wzorowy, potem było już trochę gorzej. A tą podstawówką była Szkoła Podstawowa nr 14 w Słupsku.

Tutaj dwie oryginalne tarcze. Jedna starsza, ta z numerem, i nowsza, z imieniem Janusza Korczaka. Jak widać miały gumowe tłoczenia. Przyczepialiśmy je na ramieniu lub w klapie fartuszka. A z tarczą wyglądałem tak modnie.

Otagowane , , , ,

Jacuś, zrobimy razem płytę

Luty 1987 roku. Autor tekstów Jacek Cygan odbiera telefon.

„Jacuś, zrobimy razem płytę. Połowa piosenek będzie moja, połowa Alka Maliszewskiego (…) Problem jest tylko taki, że mamy na to dwa tygodnie, ale jakoś to ogarniemy” – usłyszał.

No i ogarnęli. Tym sposobem, Zbigniew Wodecki, który dzwonił wtedy do Jacka Cygan nagrał swoją drugą płytę „Dusze kobiet”. Fani czekali na to aż 11 lat.

Ok, tytuł trochę pretensjonalny. No i serduszko z boku, ale ja pana Zbigniewa zawsze uwielbiałem i wybaczam mu tytuł i serduszko. Zresztą pisałem już o jego pierwszej płycie. Miałem też okazję porozmawiać z nim i to była absolutnie wspaniała rozmowa. TUTAJ przeczytacie fragmenty.

Ale wracając do „Dusz kobiet”. To nie był idealny moment na taki sentymentalny krążek. Wtedy słuchało się w Polsce rocka, Maanamu, Republiki, Lady Pank. Podobno płyta skończyła się gigantyczną klapą, choć Zbigniew był już po sukcesie „Pszczółki Mai” i „Chałupy Welcome To”. Zresztą na kolejną płytę artysty fani musieli poczekać do połowy lat 90.

Kasetę wydał specjalizujący się w wypuszczaniu albumów polskich artystów, Polmark. Kosztowała 1100 zł. Dzisiaj to rzadki okaz.

Producentem nagrań było Zjednoczone Przedsiębiorstwo Rozrywkowe, a panią manager Danuta Dobrzyńska. Okładkę z pięknym panem Zbigniewem zaprojektowała Maria Ihnatowicz, która skończyła warszawską ASP w klasie samego prof. Henryka Tomaszewskiego. Specjalizowała się w projektowaniu książek i plakatów.

No to jeszcze kołysanka z tej kasety, znaczy płyty i słynne „nnnaaa, naaaaa, tuturuuututu”…

Otagowane , , , ,

Sexy Show Programa

Czas na kolejny zestaw wyjątkowych skarbów, pamiątek po cioci z Gdańska z jej podróży zagranicznych w latach 70. Oczywiście latała samolotami i tu kilka samolotowych pamiątek.

Wywieszki przydawały się chyba na bagaż.

A na pokładzie oczywiście cukry, z takimi powietrznymi potworami.

Już na miejscu zwiedzanie. Wenecja, Capri…

A potem hotel. A w nim hotelausweis, czyli przepustka hotelowa.

A może ładny hotel Oasis w Kordobie. Zresztą wciąż w mieście istnieje hotel o tej nazwie.

Wreszcie zabawa. Poprzednie wspominałem o imprezie w klubie Piper’s. Tutaj dowód na to, że ciocia miała zniżki.

Nie zawsze trzeba było wychodzić na zabawę. Hotel Alta Vista w Maladze oferował na miejscu bar i solarium.

Spójrzcie jednak na inne atrakcje. Dla jednych zwiedzanie, a dla innych night club Cleopatra.

Klub Cleopatra oferował m.in. Sexy Show!

Czy ciocia skorzystała? Tego się już niestety nie dowiemy…

Otagowane , , , , ,