Pamiętam, że były takie perełki, w których trzeba było połączyć państwa z flagami, wynalazców z ich wynalazkami, stolice z państwami, herby z miastami. Na podwórku bawiliśmy się też takim cudem, który mam w swojej kolekcji.
Gra planszowa świetlna „Poznaj znaki drogowe” to produkt Spółdzielni Pracy Poligraficzno-Wydawniczej „Udziałowa” w Częstochowie. Mam już kilka skarbów od nich, pisałem tutaj: https://bufetprl.com/2018/03/14/alfabet-dydaktyczny/
Zasada tej zabawy jest bardzo prosta. Jednym wskaźnikiem dotyka się tekstu po lewej stronie planszy. Drugim wybranego znaku. Jak wskaże się dobrą odpowiedź, to żarówka się świeci. Jak złą, to nie.
Żarówka zasilana jest płaską baterią. Plansz jest kilka, łącznie kilkadziesiąt znaków.
Oczywiście mądre dzieciaki szybko rozkminiły, że poprawne odpowiedzi są w tych samych miejscach. No ale to mądre 🙂
Moja gra jest sprawna i jak wziąłem ją ze sobą na ostatnie targi książki w Warszawie, gdzie podpisywałem swoje dwie książki, to co chwilę ktoś podchodził i mówił klasyczne: O! Miałem taką!
Sam się zdziwiłem. Zacząłem szperać w magazynie ze swoimi skarbami i sprawdzałem ile mam telefonów. No i trochę się uzbierało. Co prawda pisałem tu już o kilku. Na przykład o takim pięknym automacie używanym w salonie fryzjerskim: https://bufetprl.com/2022/02/13/tele-tele-telefony/
Czas na kolejny mały wernisaż i kilka kolorowych telefonów. Może zacznę od takiego, który pamiętam z rodzinnego domu. To telefon Bratek, który idealnie nadawał się do powieszenia na ścianie. Był produkowany w Radomiu w latach 80.
Następny model pamiętam z domu u cioci. Znaczy tam był bardzo podobny, a może taki sam nawet. Chociaż nie, spód pokazuje, że raczej należał do jakiegoś oddziału PKS-u.
Takie pomarańczowe cudo, to już dzieło Radomskiej Fabryki Telefonów i model Aster-72. Produkowany od lat 70., co ciekawe dekadę później produkcję przeniesiono do zakładów Telkom-Telcza.
Mam też inne kolory tego modelu. No ten zielony niestety już zniszczony, ale kolor zacny.
Okazało się, że mam też kilka telefonów z serii CB.
Zwróciliście uwagę, że różnią się nie tylko kolorami, ale też niektóre mają światełka, dodatkowe guziki. Zapewne były używane w zakładach pracy.
To było niesamowite spotkanie, w sumie spodziewałem się, że będzie dobrze, ale że aż tak to nie. W ramach pracy nad nową książką odwiedziłem niesamowite Hale Targowe w Gdyni.
W tym cudownym miejscu jest enklawa przeszłości. To Muzeum Kameralne. Prowadzi je wspaniała Pani Bożena. Niesamowita gaduła, ale historie ma cudowne. Tak mnie oczarowała, że zostawiłem w prezencie dla muzeum poświęconego Gdyni i halom, piękny termometr z napisem „Port of Gdynia”. Pani Bożena była zachwycona.
Pani Bożena zaczęła od opowieści o samych halach. Zostały wzniesione jeszcze przed II wojną światową. Składają się z trzech hal układających się w L, to hala owocowo-warzywna, mięsna i rybna. Wyjątkowa jest konstrukcja tej głównej, zwanej też łukową. Dach zawieszony jest na 9 zakrzywionych filarach i ma tak rozmieszczone świetliki, żeby światło docierało w każdy punkt wnętrza. Niemcy, którzy zajęli halę podczas II wojny i trzymali tam części samolotów, tak się nią zachwycili, że nie zburzyli tej konstrukcji. Po wojnie hale przechodziły kilka modernizacji.
Jak widzicie sporo tu skarbów. Są trzy sale i w nich setki przedmiotów podarowanych przez mieszkańców Gdyni. Wiele z nich można było kupić w Halach Targowych w PRL-u. Były niemal jak Peweks albo Baltona, dzięki marynarzom mnóstwo było tu zagranicznych towarów: papierosy, kosmetyki, zabawki, żywność, sprzęt rtv itp itd.
Są też ubrania, na przykład taki piękny dżinsowy zestaw z Zakładów Przemysłu Odzieżowego ODRA w Szczecinie.
W muzeum nie brakuje także wspaniałych zabawek.
Do tego kosmiczne urządzenia, piękne dizajnersko i będące w PRL-u symbolem luksusu. Na przykład taki włoski ekspres do kawy. Takie rzeczy też można było kupić w halach.
Klimatu muzeum dopełniają zdjęcia z hal i ich okolic sprzed lat.
Oczywiście dziś hale lata świetności mają już za sobą. Są tam miejsca obumarłe, ale jednak sama hala główna wciąż robi wielkie wrażenie, a Muzeum Kameralne zachwyca. Polecam wizytę w nim i rozmowę z Panią Bożeną. Uprzedzam jednak, zarezerwujcie trochę czasu.
Rycerze, kosmonauci, „Czterej pancerni i pies”, piraci, Zorro, lekkoatleci, Janosik, samurajowie, kowboje i masę innych. Żołnierzyków w PRL wyprodukowano setki tysięcy. Głównie kupowało się je w kioskach. Niestety obecnie mam tylko kilka.
Ja miałem najwięcej żołnierzy oraz kowbojów i Indian. Byli tam goście z lassem, na koniach, z łukami, strzelbami itp. Z żołnierzami nie brakowało armat, lornetek, granatów i innego wyposażenia. Bardzo lubiłem te leżące. Najlepiej z lornetkami właśnie. Miałem też na przykład Zorro. Dzisiaj mam takich z II wojny i późniejszych. Używane, co widać chociażby po twarzach.
Ostał mi się też taki gość z kuszą. Też ma niezłą twarz. W ogóle pamiętam, że te figurki ścierały się w newralgicznych miejscach.
Przeglądając sieć znalazłem stronę, na której pokazanych jest masę figurek, o których wtedy nie miałem pojęcia. Polecam przejrzeć: http://zolnierzykiprl.az.pl/
W Polsce były produkowane przez wiele spółdzielni rzemieślniczych. Wytwarzał je też na przykład zakład ZTS Plastyk Pruszków. Produkowane z poliamidu figurki lądowały w sklepach zabawkarskich albo na półkach kiosków Ruchu.
Jeżeli będziecie w Toruniu, to koniecznie zajrzyjcie do Muzeum Rycerzy i Żołnierzyków. Ponad 2 tysiące żołnierzyków to kolekcja Karola Szaładzińskiego.
Są tu wspomniany Zorro, kowboje, Indianie. Jak widać do tego były różne domki, no i niedźwiedzie!
Z kolei wśród żołnierzy zwróciłem uwagę na płaskie modele (na zdjęciu poniżej) czołgów i wozów opancerzonych. Miałem je!
Dokładnie jak na tym zdjęciu, pamiętam żołnierzy z karabinami, które miały takie opadłe końcówki.
Drugą część kolekcji w muzeum stanowią autorskie figurki historyczne. Oj dzieje się tam: https://muzeumrycerzy.pl/
No prawie. A dokładniej, to w „Muratorze” o domkach fińskich w Warszawie. Przeglądając dwa roczniki „Muratora”, które są w mojej kolekcji odkryłem opowieść o domkach fińskich na Jazdowie w Warszawie. Stąd pomysł na wpis o „Muratorze”, ale też o tych domkach.
„Murator”, z podtytułem „Poradnik dla budujących” zaczął ukazywać się w 1983 roku. Było w nim wszystko, nie tylko stricte o budowaniu. Do tego o pracach domowych, działce, sprzętach itp. itd. Spis treści powie pewnie trochę więcej:
W środku wiele rysunków, poradnictwa, również jeśli chodzi o meble albo o wychodek.
Już w 1984 roku pojawiły się kolorowe okładki i wkładki. Wnętrza wyglądały tu bardzo nowocześnie.
Co mnie zdziwiło, to opowieść o saunach. No kto w 1985 roku miał saunę?!
Co mnie jeszcze zaskoczyło, to nauka różdżkarstwa. Przeprowadzono tu cały kurs.
I kolejna rzecz, jedna z moich ulubionych: reklamy. Nie ma ich tu za dużo, ale za to z tej, można się dowiedzieć, że w Peweksach można było kupić nie tylko dżinsy, matchboksy i zagraniczne perfumy, ale też na przykład zlewozmywaki, tapety i piece.
Ale dobra, przejdźmy do domków fińskich. Poświęcono im tekst w jednym z numerów w 1984 roku. Jest ich historia, zdjęcia i schemat wnętrza. Ta niezwykła kolonia domków stanęła w Warszawie w 1945 roku dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy. One naprawdę trafiły z Finlandii, w ramach reparacji wojennych Finlandii na rzecz ZSRR. Wtedy przekazano ich ponad 400.
Stanęły w sercu miasta, obok parku Ujazdowskiego. W gazecie jeden z mieszkańców wspomina: „trudno sobie wyobrazić bardziej wymarzone miejsce zamieszkania w mieście w samym centrum, a jednocześnie w wielkim ogrodzie„. I to niesamowite wrażenie zostało tam do dziś, choć tych domków ostało zdaje się około 20.
Pojechałem na to osiedle i zrobiłem kilka zdjęć. Kilka z tych domków należy do różnych ciekawych fundacji, organizacji. Niektóre schowane za drzewami, inne z pięknymi podwórkami. A obok taka urocza alejka.
A jeden domek jest dla mnie szczególny. Otóż w ogrodzie tego pięknego domu przeprowadziłem wywiad ze wspaniałą pianistką Hanią Rani.
Czas powrócić do kolejnej odsłony skarbów przejętych od cioci Lucylli z Gdańska. Skarbów z zagranicznych podróży. Tym razem połączyłem je z przygodami kapitana Żbika. Dlaczego?
Mam nadzieję, że te obrazki trochę to wyjaśniają. Otóż ciocia ma pamiątki po kilku hotelach i atrakcjach turystycznych Bułgarii. To też w tym kraju dzieje się akcja mini serii kapitana Żbika. Ciocia była tam w 1961 roku. Akcja pięciu odcinków Żbika, które stanowią całość historii, dzieje się prawdopodobnie trochę później. Seria komiksowa z tymi przygodami, rysowana przez Grzegorza Rosińskiego, a napisana przez Władysława Krupkę ukazała się po raz pierwszy na przełomie lat 60. i 70. Ja korzystam tu ze wznowień wydawnictwa Ongrys, które zresztą regularnie lądują w sklepach.
To jedna z lepszych historii ze Żbikiem w roli głównej. Wędruje po Europie i próbuje złapać szajkę przemytników brylantów i waluty. Odwiedza m.in. NRD oraz Bułgarię właśnie. Sporo tu pościgów, pięknych kobiet, ale też miejscowych hoteli i restauracji
Ciocia Lucylla w 1961 roku też odwiedziła wiele miejsc i hoteli, niektóre z nich znalazły się na pocztówkach i w folderach.
Goście, głównie turyści dewizowi, potrafili się bawić w tych miejscach. Zresztą Żbik i towarzyszące mu panie również.
A jak Żbik podróżował? A różnie, ciocia Lucylla również. Pociągi, samoloty… te drugie należały w większości do nieistniejących już węgierskich linii lotniczych Malev. Dowód w jednym z zeszytów Żbika.
A tu reklama linii z jednego z folderów cioci.
Wspaniałe to musiały być podróże. I Żbika, i cioci. A na deser kilka zdjęć z informatora turystycznego z Budapesztu z 1972 roku.
W nim dużo informacji o zabytkach, muzeach itp, ale też hotelach i atrakcjach wieczornych.
Tutaj mały wykaz nocnych lokali z tańcami. Wśród nic piękne nazwy Astoria, Hallo, Telefon, Casanova, no i Nirvana.
A do tego ile wspaniałych reklam.
I moja ukochana. Oto Hotel Sport, a w nim ogród z miejscowym winem. No czy można lepiej?!
Döbeln – miasteczko w Saksonii z rozwiniętym przemysłem tytoniowym i elektrotechnicznym. To właśnie z tym ostatnim związana jest zabawka, która niedawno trafiła do mojej kolekcji. Taki zestaw:
Zestawy konstrukcyjne. Tu są 200 i 120, ale był też na przykład 110 elementów. Takie trochę Lego Technics. Można było z tego zbudować m.in. pojazdy. W zestawie są różne elementy jezdne, koła, kołowrotki itp. Niestety zestawy nie są pełne.
Elementy łączy się za pomocą śrubek. Różnorodność zestawu powoduje, że można było złożyć różne auta, dźwigi, traktory itp. Mi udało się złożyć taki pojazd.
Zestaw pochodzi prawdopodobnie z lat 70. Ja nigdy takiego nie miałem, ale bawiłem się nim u kolegów.
Mam już kilka rakiet tenisowych w kolekcji, m.in takie piękne okazy:
Teraz, dzięki przyjacielowi bloga, do kolekcji trafił kolejny sprzęt.
W 1982 roku Zakłady Sprzętu Sportowego “POLSPORT” BIELSKO – BIAŁA wyprodukowały 35 tys. rakiet drewnianych, w tym 2 tys. takich młodzieżowych TOPAZ-ów. Taka dziwna nazwa pochodząca od minerału może dlatego została wybrana, że można ją tłumaczyć jako ogień. Czyli tenisowy ogień w dłoniach młodzików.
Na rakiecie o takim morskim kolorze zachowała się naklejka POLSPORTu. Niestety naciąg do naprawy, ale już jak produkowano te rakiety, to narzekano na słabą jakość naciągów.
W 1982 roku ta rakieta kosztowała 1300 zł, co przy cenie na przykład rakiety SET 02 (cena z naciągiem austriackim 2450 zł) nie było jakąś zawrotną sumą.
POLSPORT nie był w PRL jedynym zakładem, który produkował sprzęt tenisowy, ani tym najstarszym. Już pod koniec XIX wieku na dzisiejszych polskich terenach można było kupić sprzęt tenisowy. Gra w tenisa stała się bardzo popularna w okresie międzywojennym. Do tego potrzebny był sprzęt, a nie wszystkich stać było na drogie produkty firmy Dunlop. Wtedy rakiety i piłki zaczęły produkować łódzkie firmy Frema i Olmar.
Po wojnie Frema została upaństwowiona, jako Państwowe Zakłady Przemysłu Drzewnego Frema, ale dalej produkowała rakiety. Największym producentem był jednak POLSPORT, gdzie produkowano m.in. modele: Wenus, Mars, Junior, Set, Gem, Gem Tenis, Nefryt, Szmaragd, Diament, Opal, Szafir extra, Set 02 P, Net 02 (dla dzieci), Set 02, Gem 02 (czarna i zielona), Serw 02 D Młodzik, Serw 02 M Junior i TOPAZ z mojej kolekcji. W PRL popularne były też metalowe rakiety produkowane przez Pabianicki Oddział Zakładów Galanteryjnych Przemysłu Gumowego Stomil, czyli tzw. „stomile”.
Ja nie pamiętam swojej pierwszej rakiety, ale na pewno była drewniana. Chodziłem z nią na pierwsze lekcje tenisa do sekcji w gwardyjskim klubie w Słupsku. Eh może gdyby trener nie był codziennie pijany, byłby ze mnie drugi Hurkacz albo co…
Jakoś zapomniałem, że mam sporo świetlnych elementów w swojej kolekcji. Nadrobię to wspominając o takiej lampie kreślarskiej.
Kiedy do mnie trafiła była w opłakanym stanie, przeczyściłem ją, naprawiłem kabel. Teraz jest w pełni sprawna i działa! To lampa z lat 70. Wyprodukowały ją Zakłady Sprzętu Oświetleniowego „POLAM – WILKASY”, a jej uroczy symbol to 16.B 017.
Autorem projektu tej lampy jest prawdopodobnie prof. Marek Adamczewski, który w latach 70. pracował w Wilkasach. Uznany projektach, który w ostatnich latach uczestniczył w projektowaniu wielu pojazdów szynowych.
Taka lampka była idealna na biurko kreślarskie albo w jakimś zakładzie pracy. Ja miałem już nowsze, ale bardzo podobnej używał mój tata architekt.
Umówmy się, tu też liczą się światełka. A w tym sprzęcie jest ich naprawdę dużo. To powoduje, że jest piękny. Oto centrum dowodzenia Stereo Music Center SDT-7660 japońskiej firmy Hitachi.
Kiedy odbierałem od kolegi, który podarował mi ten skarb nie spodziewałem się, że będzie takie ciężkie. A to kilkanaście kilo wagi! Ale doniosłem, odpaliłem i bam: słychać!
To cudo to połączenie gramofonu, magnetofonu i radia. Firma Hitachi produkowała ten model pod koniec lat 70.
Masa ustawień, pokręteł, guzików, no i światełek. Ale mój ulubiony przełącznik, to ten przy odtwarzaczu kasetowym.
To przełącznik na odtwarzanie kaset zwykłych (normal) i chromowych (Cr02). Oj wtedy kasety chromowe, to był sztos!