W drugiej połowie lat 70. było ich w Polsce prawie 34 tysiące, w tym 12,5 tysięcy na wsiach. Dostępny w nich asortyment składał się z nawet 6 tysięcy różnych produktów. Można w nich było kupić niemal wszystko, choć pachniały przede wszystkim papierosami, proszkiem do prania i codzienną prasą. Dodatkowo w latach 60. wprowadzono możliwość przyjmowania w nich opłat za telefon i radio. Nazywano je najmniejszymi domami towarowymi świata. Faktycznie – miejsca było w nich tyle, że trudno było się obrócić. W zasadzie można tam było kupić wszystko, takie skarby też.

Chodzi o kioski Ruchu. W mojej nowej książce „Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko” poświęciłem im cały rozdział. To bez wątpienia bardzo ważny element krajobrazu PRL, dziś znikający. Bo od lat kioski zamieniają się w budki parkingowe, domki działkowe albo stoją gdzieś niszczejąc. Jak ten podpatrzony przeze mnie w Otwocku.

Pierwsze budki oferujące tytoń i prasę otwierano na dworcach kolejowych tuż po I wojnie światowej. W połowie lat 30. XX wieku kiosków było już około 700 w całej Polsce. Rozwój sieci przerwała II wojna światowa, ale od połowy lat 40. – przejęte przez państwowe władze – kioski nie tylko się odrodziły, ale też zrobiły zawrotną karierę.
W PRL-u były wszędzie. Były tak istotne, że przewodniki turystyczne informowały, czy na danym campingu obok restauracji, świetlicy, ubikacji, jest kiosk właśnie.
Pracę w kiosku często dostawało się przez znajomości. Nie było wcale tak łatwo przejść przez rekrutację – przed przejęciem kiosku sprzedawca musiał zdać egzamin z zasad BHP i rachunkowości, musiał uczestniczyć w pogadankach wyjaśniających zasady kolportażu itd. Poza tym trzeba było wykazać się sprytem – można było się wyłożyć choćby na podpisaniu podsuniętego oświadczenia, że piecyk grzewczy będzie ustawiony przynajmniej pół metra od każdej ze ścian i towaru. Przecież wiadomo, że takie odległości są niemożliwe w kioskowej klitce, nawet zawieszenie piecyka pod sufitem by nie pomogło.

Jednym z najbardziej pożądanych towarów były papierosy. Dobrze schodziły zarówno te gorszej jakości jak zefiry, popularne, klubowe czy sporty, jak i te lepsze: caro, carmeny. Nie mówiąc już o rzucanych czasami do sprzedaży francuskich gauloisesach, gitanesach albo kubańskich partagasach.
Według sondażu magazynu „Opinia” i Ruchu Polacy w 1967 roku najchętniej palili giewonty, a potem sporty (szczególnie na wsi) i papierosy Wrocławskie.
W kioskach można było kupić też zabawki, prezerwatywy, kosmetyki, książki, pocztówki dźwiękowe, no i gazety. Na przykład „Express Wieczorny”. Ukazywał się w Warszawie w latach 1946-1999. Sobotnie wydanie nosiło nazwę „Kulisy”. Był łagodniejszą wersją dzisiejszych tabloidów, choć i w nim nie brakowało ostrych tytułów w stylu: „Wróbel podpalacz”, „Tańcząc twista, wypadł z pociągu”, „Traktory też dają mleko”, „Czarny Robin Hood w policyjnej sieci”, „Z drugiego piętra w ramiona męża” albo „Jemiołuszki padają ofiarą młodego nicponia”.
Do „Expressu…” pisali jednak cenieni autorzy. To w nim Stefan Wiechecki Wiech zamieszczał swoje niezwykle popularne felietony, a Gwidon Miklaszewski – rysunki z humorystycznego cyklu „Nasza Syrenka ” (około ośmiu tysięcy rysunków przez ponad 30 lat). Nakład pisma sięgał nawet 600 tysięcy egzemplarzy. O tym, jak duża jest to liczba, da pojęcie fakt, że to więcej niż średni nakład dziesięciu najbardziej poczytnych w Polsce dzienników w roku 2022 – łącznie. „Express…” miał rekordowo niską liczbę zwrotów i pod koniec lat 50. Jego sprzedaż w stolicy dziesięciokrotnie wyprzedzała naczelny organ propagandowy, czyli „Trybunę Ludu”.

Odpowiednikiem ogólnopolskiego ekspresiaka w Trójmieście był lokalny „Wieczór Wybrzeża” – rozchodził się równie błyskawicznie. Przyczyniały się do tego drukowane w nim komiksy Janusza Christy. Najpierw Kajtek i Koko, a potem Kajko i Kokosz, które w gazecie ukazywały się formie kilkuobrazkowych pasków komiksowych. Popularność gazet podnosiły nie tylko komiksy, ale też rozbierane zdjęcia drukowane zwykle na ostatniej stronie. Takie chętnie zamawiano do mitycznych teczek.

Tak wspomina je jedna z pań prowadzących kiosk w Warszawie w latach 70/80: „Teczki zakładało się dobrym klientom i to ja decydowałam, kto może u mnie w kiosku taką mieć. W zasadzie można było do nich odkładać wszystko. Najczęściej były to gazety, takie jak „Forum”, „Polityka”, „Kobieta i Życia”, „Przyjaciółka”, „Przekrój”. Dla najmłodszych „Świerszczyk”, a dla pasjonatów „Młody Technik” albo „Wędkarz”. No i komiksy. Tak naprawdę z tymi teczkami było jednak dużo zachodu. Mogłam ich założyć maksymalnie 30, bo zwyczajnie nie było ich gdzie trzymać. Poza tym sama musiałam je kupować. Kiedy przychodziły zamówione gazety, trzeba było je zapełniać, a to wszystko zajmowało czas”.
Teczki z czasem stały się zmorą dla prowadzących kioski, zupełnie jak sprzedaż biletów na komunikację miejską, która w ogóle nie przynosiła dochodów, albo rozprowadzanie kuponów na loterie, na przykład na „Syrenkę” (to w Warszawie), „Liczyrzepkę” (Wrocław) albo „Łuczniczkę” (Bydgoszcz). Było to problematyczne, bo nie było żadnych maszyn, wypisywało się kupony ręcznie, wszystko trwało.

Historia kiosków jest bardzo szeroka i mógłbym tu rozpisać się jeszcze na parę stron. Po więcej zachęcam do mojej książki.

A na deser uwaga czytelnika magazynu „Veto” z 1987 roku: „Na początku maja w kioskach Ruchu ukazał się »Rozkład jazdy autobusów komunikacji miejskiej w województwie piotrowskim« po 10 złotych. Nie leżał jednak zbyt długo, gdyż taka publikacja przydaje się każdemu pasażerowi. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że rozkład jest przeterminowany, bowiem jego ważność upłynęła 30 kwietnia bieżącego roku. Nie chodzi przecież o 10 złotych, ale o sam fakt, no i… papier!”.






















