Czas na przypomnienie dwóch filmów, które w latach 80. zarzynaliśmy na kasetach VHS.
Na początek „Elektroniczny morderca”, czyli „Terminator”, który już dziś wieczorem pokaże w tv kanał TVN.
I’ll be back – powiedział w pierwszym „Terminatorze” Arnold Schwarzenegger i słowa dotrzymał. W kultowej dla gatunku tech-noir serii pojawił się już trzykrotnie, a to nie koniec.
Na przyszły rok planowana jest premiera kolejnej części cyklu „Terminator: Genesis” i Arnold ma w niej ponownie zagrać Terminatora. Od czasu, kiedy Schwarzenegger został po raz pierwszy T-800 minęło 30 lat. Arnold był już wtedy, w roku 1984, po epizodzie w serialu „Ulice San Francisco” i rolach na wielkim ekranie w „Herkulesie w Nowym Jorku”, „Niedosycie”, a przede wszystkim „Conanie Barbarzyńcy”. Austriacki kulturysta miał też na koncie trzy tytuły Mr Universe i siedem Mr Olympia. W filmie Jamesa Camerona Arnold chciał zagrać postać Kyle’a Reese’a (ostatecznie został nim Michael Biehn), ale reżyser powiedział mu jasno: „this movie is not about the hero. It’s about The Terminator” i tym przekonał Arnolda do roli cyborga.
W skrócie fabułę filmu można określić zdaniem: przyszłość wróciła do przeszłości, po to by odpowiednio się ukształtować. Z przyszłości, czyli roku 2029 zostaje do roku 1984 wysłany Terminator. Ma zabić Sarah Connor (Linda Hamilton), po to by nie została matką przyszłego przywódcy rebeliantów buntujących się przeciw maszynom. Rebelianci wysyłają do 1984 roku swojego człowieka, który ma uratować Sarah. Jest nim wspomniany Kyle Reese.
„Terminator” dobrze wpisał się w modną na początku lat 80. mroczną wizję przyszłości. Wynikała ona w dużej mierze z mrocznego okresu teraźniejszego. Radzieckie wojska najechały Afganistan, toczyły się konflikty o Falklandy, Iraku z Iranem i na terytorium Libanu. Kino szybko złapało ten mroczny klimat i powstała cała seria filmów z nie najsympatyczniejszą wizją tego co nas czeka: „Łowca Androidów”, „Mad Max”, „Ucieczka z Nowego Jorku” czy „Ostatnia walka”.
To co wydawało się, że może być jego piętą achillesową, czyli aktorstwo samego Arnolda, okazało się atutem. Austriak ze swoim ciężkim akcentem i robotycznymi ruchami idealnie wpasował się w dołujący klimat filmu. Film od razu spodobał się publiczności (zarobił na świecie 80 milionów dolarów, przy budżecie nieco ponad sześciu), a po latach stał się kultowym. Trudno wyobrazić sobie listę najsłynniejszych powiedzeń w kinie bez „I’ll be back”, albo listę największych złoczyńców w kinie bez postaci T-800 i wreszcie zestaw najważniejszych filmów science-fiction bez „Terminatora”, który w Polsce był wyświetlany jako „Elektroniczny morderca”.
Drugim kultowym filmem tamtych lat jest „Top Gun”. W najbliższą niedzielę przypomni go kanał TV Puls.
Ten film pamięta się z kilku powodów. Są wśród nich na pewno piosenka zespołu Berlin „Take My Breath Away”, lotnicze okulary słoneczne Toma Cruise’a i jego skórzana kurtka, walki powietrzne myśliwców, ksywy (nicki) bohaterów (Maverick, IceMan, Goose, Viper), a dodatkowo dziewczyny na pewno pamiętają Toma Cruise’a śpiewającego w barze dla Kelly McGillis piosenkę „You’ve Lost That Lovin’ Feelin’” (wielokrotnie coverowana, nagrana po raz pierwszy w 1964 roku przez The Righteous Brothers).
Korzenie tego filmu sięgają aż 1969 roku, kiedy to marynarka Stanów Zjednoczonych postanowiła powołać do życia prestiżową szkołę dla pilotów Fighter Weapons School. Program nauki wyjątkowych technik walki powietrznej, który oficjalną nazwę miał The United States Navy Strike Fighter Tactics Instructor był przez wszystkich nazywany skrótowo Topgun.
Bohaterami filmu Tony’ego Scotta („Prawdziwy romans”, „ Zawód: szpieg”) z 1986 roku są piloci właśnie z takiej szkoły. Najzdolniejsi z nich i zaciekli rywale to Pete Mitchell, zwany Maverickiem (Tom Cruise) i Tom Kasansky (Val Kilmer), przydomek Iceman. Ten pierwszy zakochuje się w instruktorce Charlie Blackwood (Kelly McGillis). Idylla kończy się w momencie śmierci jednego z pilotów podczas manewrów. Epatujący seksapilem (macho, ale wrażliwi) piloci wzbudzili taki zachwyt publiczności, że film stał się kasowym hitem 1986 roku. Wypłynęło na nim wielu znakomitych aktorów, zyskała też amerykańska armia. Po wejściu filmu na ekrany wzrosła liczba podań do amerykańskiego lotnictwa.
Na ekranie można zobaczyć całą plejadę późniejszych gwiazd kina, obok wspomnianych Cruise’a i Kilmera grają też chociażby Anthony Edwards, Tim Robbins, Meg Ryan, a do tego Michael Ironside i Tom Skerritt. Pisząc o „Top Gun” nie można nie wspomnieć o genialnej muzyce. Autorami są Harold Faltermeyer (skomponował też tematy do „Gliniarza z Beverly Hills” – o tym więcej na moim winylowym blogu: http://winylowetrzaski.wordpress.com/2014/01/24/41/) oraz Giorgio Moroder. To właśnie Moroder napisał dla zespołu Berlin piosenkę „Take My Breath Away”, która otrzymała Oscara i nagrodę Złoty Glob. Numer, zresztą jak cały film to kwintesencja kina lat 80.
Moje teksty ukazały się w „Kulturze” DGP z dnia 25.04.14
„Schwarzenegger jako Elektroniczny Morderca w sensacyjnym filmie science fiction pod tym samym tytułem”. MISTRZ! Szkoda, że dziś już na plakatach filmowych nie ma takich haseł…
Ano nie ma niestety, są za to hasła typu: Twórcy „Zmierzchu” przedstawiają
BarbaRZynca winno byc 😉
Eee, barbażyńca nawet śmiesznie wygląda 🙂
Jedno nie przeczy drugiemu 😉
Już pani w podstawówce mówiła mi: Wojtku, masz poważne problemy z ortografią.