Czas powrócić do kolejnego rocznika gazety muzycznej „Magazyn muzyczny – jazz”, o którym pisałem już niżej. Teraz rok 1988.
Mam kilka egzemplarzy. Magazyn został założony w 1956 r. jako „Jazz”. W styczniu 1988 roku w skład zespołu wchodzili m.in. Adam Halber, Wiesław Królikowski, Ewa Marczyńska, Wiesław Weiss, Tomasz Beksiński, Paweł Sito oraz korespondenci z NRD i Bułgarii. Naczelnym był Marian Butrym.
W środku tradycyjnie recenzje płyt, koncertów, reportaże, listy, zestawienia, wywiady itp. W numerze ze stycznia 1988 również podsumowanie roku minionego. W jazzie: narzekanie na młodych artystów, z drugiej strony okopanie się „młodej fali”, ostateczne poddanie się starej gwardii, która obecnie gra na statkach i w hotelach. Rock: komercjalizacja, siła Jarocina, kariery Lecha Janerki, Tiltu, Wojciecha Waglewskiego, zespołów Dezerter i Kult.
W kolejnym numerze, lutowym, natrafiłem na opowieść o Kayah. Była jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty. Autor opisuje jej koncert z listopada 1987. Jest pod wrażeniem: „Tak dobrze nagłośnionego i oświetlonego koncertu nie widziałem już dawno. Powiało Zachodem. Najważniejsze, że Kayah nie była jedynie seksownym dodatkiem do tych wszystkich bajerów”. I słusznie przewidział: „może się zdarzyć, że niedługo będziemy mieli nową gwiazd”.
W kolejnych numerach super reklamy. Oto przykłady:
Wyjątkowy, dla fanów Bossa, jest numer październikowy. Wywiad, duży tekst i zdjęcia. Szczególnie ciekawy jest mini wywiad, a w zasadzie PS do niego: „Wszystkiego można Bossowi zazdrościć, ale nie narzeczonej, Patti Scialfa jest po prostu okropna”. Hmm…
Przeskakując do numeru listopadowego znajduję super opowieść Grzegorza Ciechowskiego o jego najnowszej płycie „Tak, tak!”. Swoją drogą, w tym samym numerze Roman Rogowiecki ocenił ją zaledwie na 6/10.
No dobra, ale teraz najważniejsze. Plakaty! Jakie tu cuda!
W Warszawie Syrenka, w Bydgoszczy Łuczniczka, Wrocławiu Liczyrzepka, Rzeszowie Koniczynka, Kielcach Przepióreczka, Lublinie Koziołek… gry liczbowe miały różne miłe nazwy, w różnych miastach, regionach. A grać i wygrać w PRL było co. Ostatnio wjechał do kolekcji zbiór kuponów gier liczbowych sprzed lat.
Historia gier liczbowych na ziemiach polskich sięga XVIII wieku. Do II wojny światowej grano w różne tego typu gry. Po jej zakończeniu, do powstania Totalizatora Sportowego w 1955 roku, odbywały się też różne loterie. Zysk z prowadzenia zakładów miał być przeznaczany na budowę i remonty obiektów oraz urządzeń sportowych. Zaczęły powstawać kolejne loterie. Chociażby wspomniany Koziołek. Można było w niego grać w Lublinie, ale też (i to wcześniej) w Poznaniu. Lubelska gra liczbowa polegała na skreślaniu 5 spośród 49 liczb. Wśród wygranych była specjalna premia za 5 trafnych skreśleń w kwocie 250 tyś. zł.
Najbardziej popularne były zakłady Toto-Lotka, który zaczął działać w 1957 r. Pod tą nazwą funkcjonowały do 1975, by wtedy zmienić się na Dużego Lotka.
Początkowo losowania odbywały się w niedzielę, potem w sobotę. Od 1973 roku Polacy mogli też grać w Małego Lotka. Od tego samego roku oglądać losowania w telewizji.
Bardzo ciekawe były nagrody, bo to nie tylko pieniądze. Były również nagrody rzeczowe. Tu perełki. W Małym Lotku były na przykład Fiaty 126p, telewizor kolorowy albo radioaparat.
Do zakładów z liczbami dochodziły różne zakłady sportowe. Na przykład tutaj (jeden kupon z 1962 r.) widać, że można było typować żużel, żeglarstwo, szachy, piłkę wodną, spadochroniarstwo, konkurencje lekkoatletyczne, bobsleje, a nawet bieg na przełaj.
Toto Lotek przygotowywał też specjalne zakłady na różne okazje. Na przykład sylwestrowe. Tu do wygrania Fiaty, Syrenki, a wszystko z pięknymi grafikami na sylwestra 1977 r.
Ja przyznam, że sam nigdy nic nie wygrałem. Być może dlatego, że nigdy nie zagrałem…
W 1974 roku dla Polski Ludowej wydarzyło się wiele ważnych historii. Ukończono budowę najwyższego na świecie (646,38 m) masztu radiowego w Konstantynowie koło Płocka. Na Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w Niemczech reprezentacja Polski pokonała w meczu o trzecie miejsce Brazylię 1:0. W stolicy otwarto Trasę Łazienkowską i Wisłostradę. Polscy siatkarze, pod wodzą Huberta Wagnera, zdobyli złoty medal na mistrzostwach świata rozgrywanych w Meksyku… a za to w Kaliszu odbyło się spotkanie Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej (FSZMP). Z tej uroczystości można było wrócić na przykład z taką pamiątką.
Utworzona rok wcześniej federacja zrzeszała różne organizacje młodzieżowe. Ich logotypu widać zresztą u góry pamiątkowej chusty. Takie zloty jak w Kaliszu odbyły się również w innych miastach. W Kaliszu odbył się festyn z udziałem popularnych sportowców, m.in.: Władysława Komara, Stanisława Szozdy, Tadeusza Piotrowskiego, Andrzeja Bachledy, Janusza Sidły, Wojciecha Fortuny, Janusza Kieszkowskiego, Krzysztofa Baranowskiego. Imprezę współorganizowała Młodzieżowa Agencja Wydawnicza i RSW Prasa Książka Ruch. Zapewne bawiono się przednie… Tutaj dowód:
Czas na kontynuację opowieści o „Magazynie Muzycznym-Jazz”. O roczniku 1986 opowiadałem wcześniej, teraz rok 1987.
Z tego rocznika mam 5 numerów, zacznę od lipca 1987 i okładki z Eurythmics. Jest w nim trochę jazzu, Tom Waits, Slayer, Rolling Stones, no i Eurythmics z taką piękną grafiką.
To był też okres, w którym korespondenci gazety bywali na zagranicznych koncertach i pisali o nich na łamach czasopisma. Na przykład taki Wiesław Weiss pojechał sobie na Santanę do NRD.
Popularna stała się wtedy kultura video, no i wideoklipów, które często trafiały do nas na kasetach video nagrywanych na zachodzie. Tych opowieści nie zabrakło również w magazynie. Publikowano też jednak wykaz polskich klipów, na które głosowali czytelnicy. Co tu są za okazy!
Czas na sierpień 1987 i tu ciekawy artykuł o tym, co będzie popularne w wakacje. Opowiadają m.in. Marek Niedźwiecki, Bogdan Fabiański (który o swojej DJ-skiej karierze opowiada w mojej nowej książce) i Marek Sierocki (wtedy DJ w klubie Hybrydy). Czekają na nowe nagrania Whitney Houston, Perfectu, Dead or Alive i Madonny.
Dalej m.in. o U2, Beastie Boys, no i takie przewidywanie koncertu Casha w Polsce…
Przy okazji ciekawy artykuł o nowym sprzęcie, w którym może zmieścić się aż 5 płyt! Kolejny numer i kolejne gwiazdy oraz relacje z festiwali, na przykład Jarocina 87.
Ale przenieśmy się do numeru listopadowego i tu radość, zachwyt i niedowierzanie. Johnny Cash faktycznie przyjechał na festiwal do Sopotu! Przyjechał ze swoją partnerką June, która – ponieważ zbiera kryształy – chciała kupić taki w Polsce, ale jak pisze autor tekstu, Korneliusz Pacuda: „w domu towarowym we Wrzeszczu nie było nic ciekawego”.
Koncert Casha był jednak wielkim wydarzeniem. Z grudniowego magazynu pokazuję stopkę, żeby zwrócić uwagę na autorów gazety: Halber, Królikowski, Sito, Pacuda, Besiński i inni.
W środku m.in. ciekawy artykuł o polskich zespołach „nowej fali”, jak Fort BS i 1984. Przy okazji jest o fanzinach.
Ponieważ to numer grudniowy, to znalazły się propozycje prezentów pod choinkę. Co prawda u nas niedostępnych, ale podobno w Berlinie tak: grająca torba, świecący magnetofon, radio pływające, szpanerskie radio, telefon-fortepian.
Jest też dodatek specjalny: autograf C.C.Catch dla czytelników MM-Jazz!
A na deser to, co kochaliśmy najbardziej: plakaty!
Wyjazdy na spotkania autorskie są cudowne, bo spotykam ciekawych ludzi, zwiedzam miejsca, do których pewnie bym nie dotarł. Czasami dostaję prezenty. Tak zdarzyło się podczas spotkania w Lublinie. Kierowniczka biblioteki przekazała mi oryginalny bloczek kelnerski z restauracji Karczma Słupska z Lublina. Karczmom tym, swoistej sieciówce w PRL, poświęciłem trochę miejsca w ostatniej książce. Ich historia jest naprawdę ciekawa.
„Elegancki pan w okularach – tak prezentował się Tadeusz Szołdra – za pomocą powstałego z jego pomysłu w słupskim Społem nowatorskiego Zakładu Kompleksowych Wdrożeń (zatrudnieni w nim artyści, stolarze, budowlańcy pomagali przy otwarciu niemal pół tysiąca różnych lokali w Polsce) sprzedawał gotowy pomysł na Karczmę Słupską do wielu miast w Polsce. Gruszkę po słowińsku i inne przysmaki można było zjeść chociażby w Warszawie. Lokal działający na Nowym Świecie od połowy lat 70. cieszył się ogromnym powodzeniem. Niecałe trzy lata po otwarciu „Społemowiec Warszawski” pisał: „Karczma Słupska była pierwszym w Warszawie zakładem regionalnym. Wielu pracowników społemowskiej gastronomii pamięta, ile trzeba było samozaparcia oraz działań, aby przełamać opory zarówno psychiczne, jak i organizacyjne i przekonać o potrzebie otwierania takich lokali. Obecnie zamiast niesławnych dawniej Sielanek i Kawalerskich mamy w Warszawie chwalone przez konsumentów Karczmę, Klimczoka, Retmana, Kaszubską i inne zakłady regionalne, coraz powszechniej odwiedzane przez warszawiaków i warszawskich gości. Gastronomia regionalna jest najlepszą wizytówką restauracji Społem WSS”. Nieco później kolejna Karczma Słupska została otwarta w Warszawie przy ulicy Czerniakowskiej 127. Restauracja kategorii I zachęcała regionalną kuchnią, muzyką mechaniczną, no i wystrojem z obłędnymi kręcącymi się fotelami zamontowanymi na kołach od powozów i paleniskiem na środku. Co ciekawe, przed Karczmą Słupską w tym miejscu mieścił się wyszynk drugiej kategorii, czy raczej mordownia, Sielanka. Pomysł na te karczmy opierał się na tym, że w każdym lokalu o niemal identycznym wystroju podobnie ubrana obsługa podawała te same dania. Łącznie powstało 20 lokali o nazwie Karczma Słupska – ten w samym Słupsku przyciągał hokerami barowymi w kształcie bujanych końskich grzbietów”.
I właśnie taka Karczma powstała również w Lublinie. Stąd ten druczek z jej logo. Kelner mógł tam wpisać, nie tylko zamówione dania i napoje, ale również numer stolika, liczbę gości, datę oraz godzinę obsługi.
Historia tego czasopisma sięga roku 1956. Wtedy w Gdańsku ukazuje się pierwszy numer magazynu „Jazz”. Po siedmiu latach redakcja przenosi się do Warszawy. Od drugiej połowy lat 60. pojawia się w nim coraz więcej informacji o muzyce popowej, bigbitowej, rockowej. W 1980 roku nazwa zmienia się na „Magazyn muzyczny – jazz”. Mam kilkadziesiąt numerów tej gazety z lat 80.
Dzisiaj pierwsza część opowieści, co można było znaleźć w środku. Rok 1986.
Metal, rock, pop, czego tu nie ma. Gwiazdy polskie i zagraniczne, plakaty, nowości, listy, analizy itp. Redaktorem naczelnym był wtedy Marian Butrym, a pisali do niego m.in. Adam Halber, Wiesław Królikowski, Korneliusz Pacuda, Anna Kulicka, Wiesław Weiss, Paweł Sito.
Na okładkach gwiazdy, w środku wiele artykułów. Analizy twórczości Roxy Music albo Stinga na dwie rozkładówki, wywiady, newsy. Na przykład taki, o wzroście popularności płyt CD. Narzekano, że sprowadzający je Pewex sprzedaje po 15 dolarów. Wódka kosztowała dolara.
W środku również relacje z koncertów. Na przykład z takiego wydarzenia.
Zauważając wzrost popularności rynku video, redakcja zwraca się w stronę wideoklipów. Powstawało ich u nas coraz więcej i postanowiono zorganizować Video Top MM. Wśród polecanych m.in. „Zaopiekuj się mną”, „Baw mnie”, „Kołysanka dla E.T.”. Wspomniano również o gali wręczenia nagród za najlepsze teledyski telewizji MTV. Jak ją opisano, to „amerykańska sieć kablowa, która nadaje videoclipy”. Ceremonię w 1985 roku prowadził Eddie Murphy (była to druga w ogóle), a główną nagrodę wygrał klip Dona Henley’a „Boys of summer”.
Dalej opis kariery Metalliki i trafne określenie, że stali się fenomenem trudnych czasów.
Są również recenzje płyt. Cudowne płyty i cudowne teksty. Próbka o płycie „Low-Life” New Order, wydanej u nas przez Tonpress: „W jednym utworze grupy New Order z Manchesteru, choćby w Blue Monday, dzieje się więcej niż na wszystkich albumach modnych u nas lalusiów spod znaku tzw. europopu, na przykład Modern Talking, dostarczających syntetycznych muzak”.
To, na co jednak najbardziej czekali wszyscy fani, to plakaty. W tych numerach jest kilka perełek.
W pierwszych powojennych latach obowiązywały kartki na chleb, mąkę, ziemniaki, mydło, zapałki albo proszek do prania. Kartkowane były także: benzyna, obuwie, mleko dla niemowląt, papierosy (które można było wymienić na słodycze, za trzy paczki należało się równo 10 dag cukierków) i wódka. Powojenny system kartkowy został zniesiony w 1949 roku, ale wrócił już dwa lata później i trwał kolejne dwa lata. Jego zniesieniu w 1953 roku towarzyszyły drastyczne podwyżki cen – w myśl zasady, że jeśli nikogo nie będzie stać na cukier, to nikomu nie będzie przeszkadzało, że cukru w sklepach nie ma. Kartki wróciły w 1976 roku na prawie 10 następnych lat (chociaż mięso w pewnym stopniu było reglamentowane aż do końca PRL-u). Przydziały niektórych towarów zależały od miejsca zamieszkania, wykonywanego zawodu, sytuacji życiowej. Na przykład z okazji ślubu albo chrzcin można było kupić większą ilość alkoholu. Zawarcie małżeństwa skutkowało także przydziałem na nowe buty i garnitur, nowożeńcy dostawali też specjalny kwit na zakup obrączek. Osobom niepracującym fizycznie przysługiwała kartka M-I tzw. inteligencka, a tym, którzy urabiali sobie ręce po pachy – kartka M-II. Specjalne kartki „O” były przeznaczone dla niemowląt i uprawniały do zakupu m.in. kaszy manny, cukru, mleka w proszku, mydła i oliwki. Z kolei do zakupu papieru toaletowego uprawniało pokwitowanie z punktów skupu makulatury, przysługiwała jedna rolka za oddany kilogram makulatury. Za cztery kilogramy makulatury można było nabyć parę majtek damskich albo sześć talerzy, a jeśli kilogramów było tylko dwa, to można było się pocieszyć butelką szamponu. Funkcjonowały też zasady innego rodzaju, na przykład mieszkańcom Katowic przysługiwał większy przydział na proszek do prania i mydło. Skąd brano kartki? Zakłady pracy wydawały je swoim pracownikom, jednostki wojskowe – żołnierzom, administracja lokalna – emerytom, a zakłady służby zdrowia rodzicom niemowląt. Warto przy tym pamiętać, że nie zastępowały one pieniędzy. Po ich przekazaniu sprzedawcy płaciło się za dany towar zwykłą cenę.
Tyle historii… ale nie samymi kartkami PRL żył. Pisałem zresztą i pokazywałem je już tutaj. Było też jednak coś innego, co pozwalało zdobyć określone towary. Wystarczyło zanieść coś, do jakiegoś skupu.
Talony, ich również nie brakowało w poprzedniej epoce. Na przykład takich. Dostałem je od kolekcjonera Mariusza, po spotkaniu autorskim w Olsztynie. Jest wśród nich talon z punktu skupu towarów wtórnych w Kołobrzegu, który upoważniał do zakupu wyrobów przemysłowych na kwotę tysiąca złotych.
Jest też talon na kwotę 5 tysięcy zł. Innego koloru, żeby od razu łatwo było wychwycić.
I kolejny, tym razem z wielką pieczątką okręgowego przedsiębiorstwa surowców wtórnych w Szczecinie.
Ważna informacja: wyroby przemysłowe, do których zakupu upoważniały talony można było zakupić tylko w wyznaczonym sklepie handlu detalicznego. Żartów nie było.
Kto nie wycinał zdjęć albo tekstów z „Bravo” albo „Popcornu”, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ja wycinałem z tego i z tego. Dlatego tak wzruszył mnie podarunek od Pana Mariusza, jednego z uczestników mojego spotkania autorskiego w bibliotece w Olsztynie. Sam jest kolekcjonerem skarbów sprzed lat, specjalizuje się w pamiątkach filmowych. Ma niesamowitą kolekcję, której pozazdrościć może chyba każde filmowe muzeum. Mi przyniósł kilka perełek w prezencie, wcale niezwiązanych z filmem.
Wśród nich fotosy. Wyjątkowe. Wyobraźcie sobie, że ktoś robił zdjęcia fragmentom gazet muzycznych w latach 80. i z tego wywoływał prawdziwe zdjęcia.
„Bravo” na niemieckim rynku pojawiło się już w latach 50., potem sukcesywnie w innych krajach, by w 1991 roku pojawić się w Polsce. Do tego czasu ściągaliśmy egzemplarze właśnie z NRD albo NRF. Z kolei „Popcorn” narodził się w Niemczech w latach 70., w Polsce również zaczął ukazywać się dwie dekady później. W „Bravo” popularnością cieszyły się m.in. tłumaczenia tekstów przebojów różnych artystów. Rubryka nazywała się „Bravo Songbook”. Właśnie z niej mam kilka fotosów.
Są też jednak inne zdjęcia, nawet kolaże. Gwiazdy kina i muzyki lat 80. i 90.: Jackson, Phil Collins, Madonna, Queen, Milli Vanilli, U2, Simply Red, Whitney, Tina, Eddie Murphy, Madonna.
I filmowe cudo. „Karate Kid III”, czyli trzecia część serii z Ralphem Macchio i Patem Moritą.
Łódzki Widzew, gdańska Zaspa, poznańskie Osiedle Kopernika, Wrocławska Wielka Płyta, warszawski Ursynów (ten z „Alternatywy 4”) – „wielką płytę” w Polsce widać w wielu miejscach. Zasada szybkiego budowania domów z prefabrykatów to jednak nie nasz wymysł, a jak miała być wspaniała przekonywały m.in. takie wydawnictwa.
„Duży dom” wydane w 1981 roku, kiedy takich bloków stało w PRL wiele. Na okładce sielski obraz, nawet artyści znajdowali tam swoje miejsce. W Polsce takie budownictwo pojawiło się pod koniec lat 50. (warszawskie Jelonki), na świecie już w latach 30. XX wieku w Holandii.
Książka pokazuje idylliczny obraz budowy takich osiedli z prefabrykatów. Jak są one dostarczane, montowane i jak w gotowych blokach zamieszkują zachwyceni obywatele.
Sporo tu głupot, na przykład o montowaniu elementów przez helikoptery, ale autor sam przyznaje: na razie to fantazja.
W rzeczywistości nie było tak różowo, jak na tych obrazkach. Prefabrykaty były niskiej jakości, mieszkania niewysokie. Przez dekady jednak zmontowano sporo tych klocków.
W książce jest jeszcze jedna ciekawostka. Finalnie, niczym w „Alternatywach 4”, do wymarzonych mieszkań w tych blokach wprowadzają się rodziny. Tutaj też. Przeprowadzki dokonuje firma z rodowodem przedwojennym. Taka firma istniała naprawdę, a pan Węgiełek założył swoją firmę przeprowadzkową w 1912 r.
Wreszcie w książce jest ciekawy dodatek. Arkusze, z których można samemu uzyskać prefabrykaty i złożyć domy.
Piracka, Adamek, Milutki, Gaweł, Marcin, Koziołek Matołek, Poranek, Zacisze, Leśny… trzeba przyznać, że kiedyś wyszynki nazywały się jakoś przyjemniej. Przynajmniej niektóre i przynajmniej w Słupsku. Pretekstem do opowieści o nich w moim rodzinnym mieście niech będzie mapa. Dostałem ją podczas jednego ze spotkań autorskich (nie w Słupsku), od uczestnika. Cudo, które pokazuje jak dużo przydatnych informacji zawierały takie mapy.
Jej wydawcą jest Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych. Monopolista na wydawanie map i atlasów w PRL przygotował ją w 1988 r. Autorem grafiki na okładce jest Mirosław Jaruga. Urodzony w Łodzi malarz, grafik, który opracowywał również wnętrza słupskich lokali gastronomicznych Piracka i Tunek. Koło Tunka nawet mieszkałem, słynął z dań z ryb. Zresztą w latach 1969-89 pan Mirosław był plastykiem miejskim Słupska.
Mapa, poza samą mapą zawiera masę ciekawych i przydatnych informacji. Jest tu historia miasta, wykaz ulic, ale też szpitali, urzędów, aptek, stacji benzynowych, punktów wymiany waluty, hoteli, obiektów sportowych, teatrów, kin (Milenium, Polonia), dworców. Przy nich adresy i numery telefonów. Wiele miejsc rozpoznaję ze swojego dzieciństwa. Klub Emka, do którego chodziłem na zajęcia pozalekcyjne; stadion 650 Lecia, na którym trenowałem lekką-atletykę; basen w hali Gryfia itp. Są również linie autobusowe oraz trolejbusowe, tak w Słupsku jeździły trolejbusy. Sporo było z nimi zabawy, bo często spadały im szelki.
O kilku z miejsc wskazanych na mapach piszę w swojej najnowszej książce, reportażu „Kelnerki, barmani, wodzireje. Jak obsługiwaliśmy klienta w PRL”. Skupiam się w niej na wyszynkach i ich pracownikach, a takich wyjątkowych miejsc z dobrym jedzeniem i dancingami było w mieście kilka. Poniżej cały zestaw.
A tu fragment z książki: „Tuż po wojnie, w 1946 roku w Słupsku działały aż 84 lokale gastronomiczne, a większość należała do przedwojennych gastronomików. Na przełomie lat 40. i 50. bitwa o handel i przejęcie wyszynków przez Państwowe Zakłady Gastronomiczne niemal je zniszczyło. Było jednak kilka promyków odnowy. Chociażby restauracja Metro, której początki sięgają czasów przedwojennych. Wcześniej nazywała się Bristol, Continental, Piekiełko lwowskie i spotykała się w niej inteligencja Lwowa, Wilna, Warszawy, Łodzi, no i nowi słupszczanie. Wreszcie po kilku zmianach otrzymała nazwę Metro, na cześć budowy metra w Warszawie, nad którym prace – nie licząc jeszcze przedwojennych uchwał – ruszyły w latach 50. W Metrze odbywały się najważniejsze bale karnawałowe: prawników, lekarzy, pracowników poszczególnych fabryk. Przychodzono tam przede wszystkim na dania innej legendy pomorskiej gastronomii, kucharza Jana Czarneckiego. Dzień zaczynał od służby do mszy, potem kupowania warzyw na rynku. Słupszczan – oraz koty, które uwielbiał – karmił barszczem czerwonym, pasztetem z zająca, kaczką po strasbursku na postumencie z pasztetu, golonką w kapuście, giczą baranią w sosie cebulowym. Co ciekawe, sam jadał obiady w domu, bo twierdził, że jego żona gotowała lepiej niż wszyscy kucharze razem wzięci. Wychował całą grupę doskonałych kucharzy (największym komplementem było usłyszeć od niego: „Jesteś fajny chłop”), którzy w latach i 70. rozsławili słupską kuchnię na całą Polskę. Co skutecznie zrobił również Tadeusz Szołdra. Odpowiadał za otwarcie słynnych lokali, chociażby restauracji rybnej Tunek (podawano w niej nawet halibuta i rekina!) oraz Karczmy pod Kluką”. …Dużo więcej w książce.
Wracają do samej mapy, pokazuje ona oczywiście samo miasto. Oj różni się od tego, co można zobaczyć dziś. Po pierwsze nazwy ulic i osiedli z ważnymi postaciami i wydarzeniami PRL. Przede wszystkim jednak, mniejszy rozmiar miasta. Teraz wszystkie osiedla na obrzeżach zwiększyły swój obszar, czasami kilkukrotnie.
Zwracam jednak uwagę na oznaczenia na mapie. Pokazują one miejskie zabytki, apteki, restauracje, miejsca z budkami telefonicznymi, postoje taksówek, a nawet szalety miejskie.
Wreszcie jest moje osiedle, Stefana Batorego. Postój taksówek, który miał telefon z tarczą obrotową i mieścił się w skrzynce na palu przy postoju. Jest szpital, do którego jechałem karetką Warszawą, poczta, w której korzystałem z książek telefonicznych, budka telefoniczna, która była zepsuta i można z niej było zadzwonić bez wrzucania monet… eh, działo się…