No to wróciła. Moja autorska „Historia polskiej popkultury” powraca z nowym odcinkiem. 7 część poświęciłem kulturze video przełomu lat 80. i 90. w Polsce. Jest o wypożyczalniach kaset video, samych kasetach, seansach z VHS w kinach. Poza tym o wyborach miss wypożyczalni, pierwszej i ostatniej legalnej kasecie vhs wydanej w Polsce, wagonach bar-video, polskim magnetowidzie. A wszystko z callaneticsem w tle.
Kilka wyjątkowych wspomnień mam z kasetami wideo, tak jak pewnie każdy, kto wychowywał się na przełomie lat 80/90. U wujka na odtwarzaczu wideo, wraz z kuzynką, oglądaliśmy „Lody na patyku”. U sąsiada oglądałem jakieś pierwsze erotyki. Za to kiedy już mieliśmy własny magnetowid JVC to chodziłem do wypożyczalni kaset wideo „PACO” w domu kultury. Tam najchętniej wybierałem coś z działu sensacja, albo wojenne. Na przykład serię z Nico Toscanim (oczywiście Steven Seagal) albo „Bitwę o Anzio” z Robertem Mitchumem, „Komandosów z Navarony” i „Tylko dla orłów. I właśnie ten film znalazłem wśród kaset, które uchowały się u Staszka i Heleny.
Jest tu cały przekrój tego, co oglądało się przed laty i przegrywało od kolegów. Filmy wojenne, karateckie, „Lody na patyku”, western, ale też bardzo ważna rzecz, teledyski.
Podczas zagranicznych wyjazdów Staszek nagrywał MTV na kasety VHS, jak leci. Programy muzyczne, teledyski. I potem przywoził to do Polski i jego córki wraz z koleżankami oglądały z wypiekami na twarzy.
Filmy też nagrywało się podczas zagranicznych pobytów. Z tamtejszych telewizji. Stąd potem w domach całe rodziny wraz z sąsiadami oglądały „Rambo” po holendersku, albo „Rocky’ego” mówiącego po niemiecku.
Do przegrywania potrzebne były kasety i te były różnej długości. Tu widać przykład 180, 195, 240, ale były też dłuższe. Produkowały je uznane firmy, jak Panasonic, Sony albo Fuji, ale jak widać na zdjęciu firm było znacznie więcej. Czasami egzotycznych. A wśród firm produkujących kasety u nas Polskie Nagrania (czarna kaseta, druga z prawej).
Co do kaset VHS Polskich Nagrań to TUTAJ możecie zobaczyć wiele znakomitych okładek filmów, które dystrybuowali.
Natomiast szczytem marzeń było mieć taki zestaw kaset gotowych do nagrywania ulubionych filmów.
Na swoim blogu zresztą również opisywałem już kilka historii związanych z kasetami z mojej kolekcji. Zapraszam TUTAJ.
Wśród nich miałem kasetę z „Cobrą”.
I uwaga, sam się za niego przebierałem na szkolne zabawy.
Ten po lewej to ja. Zresztą kolega obok też się przebrał za Cobrettiego.
A o kasetach VHS przeczytacie również w mojej książce „Czas wolny w PRL”, która ukaże się 27 maja. Można już ją zamawiać TUTAJ. Polecam!
Kilka razy pisałem tu już o fenomenie kaset vhs i m.in. takich cudach, jak „przewijaki kaset vhs”…
O nich przeczytacie TUTAJ. Teraz czas na same kasety vhs. Okazja zdarzyła się wyjątkowa. Odwiedzając bowiem rodzinę na Dolnym Śląsku natrafiłem na mały targ. Pani już się w zasadzie zbierała, gdy moją uwagę przykuł mały karton z kasetami vhs. Zacząłem je przeglądać i trafiłem na dwie perełki filmowe. Pani nie wzięła ode mnie za nie grosza, dała mi w prezencie i teraz takie dwa cuda są w naszej kolekcji.
Najpierw „Angel’s Hollenkommando”, czyli w oryginalne „Hell Squad”. Już po okładce widać, że ten amerykański film z 1986 roku to mistrzostwo kina akcji: karabiny, dziewczyny, helikoptery, pościgi, wybuchy. Reżyserem tego dzieła, jego scenarzystą, producentem jest Kenneth Hartford. Nie szukajcie, nic wybitnego nie zrealizował, chyba że za taki uznać horror „Potwór z jeziora”. Z tym scenariuszem to jednak nie do końca prawda, bo większość napisał inny gość, którego pan Kenneth wycyckał na pieniądze. Ale pomijając reżysera i scenarzystę (scenarzystów). Jeśli chodzi o aktorów, a bardziej aktorki też próżno szukać ciekawych nazwisk. Może poza jednym. „Hell Squad” był ostatnim filmem Marvina Millera, aktora z bogatą filmografią, który grał już w latach 40.
Fabuła jest baaaardzo skomplikowana, a z grubsza wygląda tak: terroryści porywają syna dyplomaty i szantażują rząd USA bronią atomową. Znajomy dyplomaty zbiera grupę wyjątkowych pań, co by odbić syna z rąk porywaczy.
Tu piękny przykład akcji pań w beretach z tego filmu:
Na jednej ze stron znalazłem przykład fascynującego dialogu pań. Tak brzmi w oryginale:
Pani 1: Well, I don’t see anything yet. Do you see anything yet? Pani 2: No, I don’t see anything yet. Do you see anything yet? Pani 3: I don’t see anything yet. You see anything yet? Pani 1: I don’t see ANYTHING. Pani 2: Keep driving! We don’t see anything yet.
Prawda, że kusi… Film wypuściła w Niemczech (dokładnie Monachium) firma Ocean oceniając, że nadaje się dla widzów powyżej 16 lat.
Drugi film tego samego wydawcy, też dla widzów o mocnych nerwach powyżej 16 lat, to „Schatz Der Mondgottin”, czyli w oryginale „Treasure of the Moon Goddess”.
To amerykańsko-meksykański film z 1987 roku w reżyserii meksykańskiego filmowca Josepha Louisa Agraza. Aktorsko jest tu dużo ciekawiej niż w pierwszym opisywanym filmie. Gra m.in. znany z „Powrotu Żywych Trupów” Don Calfa, ale przede wszystkim nazywana „królową krzyku” faktyczna królowa filmów klasy B Linnea Quigley. Piękna pani Linnea nie tylko grała, ale też śpiewała. Oto próbka jej możliwości:
Fabuła filmu jest równie powalająca, jak możliwości wokalne pani Linney. Oto popowa gwiazda Lu (grana oczywiście przez wspomnianą aktorkę) podczas trasy koncertowej zostaje porwana przez gang. Oj dzieje się!
Na rewersach obu kaset znajdują się fotosy z filmów.
Zauważyłem jednak pewien błąd kogoś, kto wcześniej oglądał oba filmy. Nie przewinął ich! Oj w wypożyczalni byłaby za to kara…
Podczas ostatnich małych włoskich wakacji nie mogłem darować sobie wizyty w jednym z tamtejszych antykwariatów. Zupełnie przypadkowo znajdowała się w nim pokaźna kolekcja kaset VHS. Oczywiście kupiłbym je wszystkie… ale musiałem wybrać. Jak jedną, to mogłem tylko z tym genialnym filmem.
Pomyślałem, że film Sergio Leone z 1984 roku zakupiony na włoskiem ziemi to będzie wyjątkowa pamiątka. O samym obrazie napisano już tak wiele i ciekawie, że nie będę się tu wychylał. Skupię się na kasecie.
Na zdjęciu powyżej widać logo jednego z najważniejszych wydawców kaset VHS w latach 80 we Włoszech, De Laurentis Ricordi Video. To spółka, którą zawiązała się z połączenia firmy słynnego producenta Dino De Laurentiisa i włoskiego firmy Ricordi Video. Mieli taką ładną czołówkę.
Ta kaseta została wydana w 1987 roku. Było to któreś kolejne wydanie wideo z tym filmem. Na kasecie widnieje dużo bardzo miło brzmiących napisów, na przykład:
„Film per tutti”, czyli zdaje się: film dla wszystkich. „Tutti i diritti reservati”, to chyba: wszystkie prawa zastrzeżona.
No i do tego ten włoski tytuł!
Dziwne musi być oglądanie tego filmu na włoskiej kopii. Przecież w kraju Roberta Badzia, jak mówił pan Szpakowski, dubbingują wszystko. Czyli Robert De Niro mówi po angielsku, ale po włosku, hmm.
Poprzedni właściciel kasety zapłaciłby jednak karę w mojej wypożyczali Paco w Słupsku w latach 90. Nie przewinął kasety do początku.
Eh ci Włosi…
Może nie miał takiego urządzenia. Oto przewijaki do kaset VHS, o których pisaliśmy TUTAJ.
A teraz małe polecenie. Otóż w najnowszym numerze gazety muzycznej „Noise Magazine” możecie przeczytać m.in. tekst o nośnikach, którymi zachwycaliśmy się już w PRLu.
Chodzi o kasety VHS. Piszę w tekście głównie o muzycznym kontekście związanych z tym, wcale nie wymarłym dzisiaj medium.
Przeczytacie w nim m.in. o tym, co wyświetlano z kaset VHS w kinach w latach 80 i o video singlach, czyli piosenkach wydawanych właśnie na kasetach VHS.
Na zachętę kultowy Kapitan Nemo i jego „Wideonarkomania”:
Dwa dzisiejsze przedmioty z naszej kolekcji to pokłosie niedzielnej (14 czerwca) wyprzedaży PRL w Stacji Muranów w Warszawie. Otóż kupiliśmy tam przydatny przedmiot firmy Kinyo, dołożyliśmy do tego naszą wcześniejszą zdobycz, czyli pięknego Chevy z 57 i oto są.
Przewinięcie kasety do początku – to był odwieczny problem przełomu lat 80. i 90. Kiedy odnosiłem kasety do wypożyczalni PACO w Słupsku bardzo często zapominałem je przewinąć na początek filmu. To powodowało finansowe straty, bo za oddanie nieprzewiniętej kasety były kary. Prawda jest też taka, że często nie przewijałem, bo mi wtedy je wciągało w magnetowid.
W każdym razie nie miałem świadomości, że istnieje coś takiego jak przewijarka do kaset VHS. Teraz już wiem, mam nawet dwie w swojej kolekcji. Pierwsza to piękny Chevy z 1957, na oficjalnej licencji GM. Kasety wkładało się tu z przodu, przez maskę. Po jej włożeniu sama przewijała się na początek. Modele takich samochodów do przewijania produkowano różne, tak jak ich kolory.
Drugi model nabyłem właśnie na wspomnianej wyprzedaży. To produkcja tajwańska oznaczona wiele mówiącym określeniem „Super Slim”. Wyprodukowała je firma z kilkudziesięcioletnim stażem z Azji, Kinyo.
Nie spotkałem się z polskim produktem służącym wyłącznie do przewijania VHS. A może taki powstał?
Akcji jest nie mniej niż w filmie „Speed”, a gadżety powalają prawie jak w „Matriksie”. Oto ikona kina akcji lat 80., czyli „Błękitny grom”, który we czwartek pokaże kanał Tv4.
Co prawda polski plakat tego filmu nie powala, ale „Błękitny grom” rządził na kasetach VHS, że ho ho.
„Czytając po raz pierwszy scenariusz filmu, musiałem się przebić przez kilka stron opisu specyfikacji helikopterów. Kilka lat wcześniej kręcąc >Cenę strachu<, pokonywałem na planie w helikopterze kilkadziesiąt kilometrów dziennie i powiedziałem sobie, że nigdy nie wezmę żadnej propozycji związanej z tymi maszynami. Kiedy jednak czytałem scenariusz dalej, przekonałem się, że może być z tego wyjątkowy film akcji, a do tego z ważnym politycznym przesłaniem. Musiałem zmienić zdanie i znowu wsiąść do helikoptera” - powiedział w wywiadzie w 1983 roku, zaraz po powstaniu filmu „Błękitny grom”, Roy Scheider. Amerykański aktor miał już za sobą świetne role w „Całym tym zgiełku”, „Szczękach” czy „Francuskim łączniku”. Postaci, którą zagrał w „Błękitnym gromie” Johna Badhama (reżyser m.in. „Gorączki sobotniej nocy”, „Krótkiego spięcia”), też nie musi się wstydzić.
Scheider gra tu weterana wojny wietnamskiej, obecnie pilota policyjnej jednostki powietrznej. Zostaje wybrany do przetestowania najnowocześniejszego typu śmigłowca nazwanego „Błękitnym Gromem”. Początkowo jest zachwycony jego możliwościami, m.in. pozwala podsłuchiwać osoby znajdujące się w budynkach. Przypadkowo nagrywa spotkanie urzędników i wojskowych, w którym uczestniczy jego dawny wróg pułkownik Cochrane (jak zwykle przerażający Malcolm McDowell). Tym samym wpada na trop spisku na najwyższych szczytach władzy.
Na uwagę w filmie zasługują aktorzy, ale też wyjątkowe efekty specjalne. Trzeba bowiem pamiętać, że nie wykorzystywano w nich komputerów. Pościgi helikopterów i ich walka w mieście, loty pod mostami - to wszystko zostało nakręcone za pomocą prawdziwych maszyn albo zdalnie sterowanych ogromnych replik. Mało tego, w walkach nad miastem biorą też udział samoloty F16. Te ewolucje i ich natężenie robią wrażenie nawet dzisiaj. Tak jak gadżety, które pojawiają się w filmie – pokazane są z pietyzmem godnym „Matriksa” braci Wachowskich. Jest tu zegarek Casio z ekranem LCD, niezwykle modne wtedy okulary pilotki, pagery, a do tego specjalna wersja Pontiaca Turbo Trans Am, którą jeździ Scheider. Te gadżety, liczba doskonale zmontowanych widowiskowych scen akcji (nominacja do Oscara za montaż) i znakomici aktorzy spowodowali, że film w samych tylko Stanach zarobił ponad 40 mln dol. i był jednym z większych hitów początku lat 80.
Wpis powstał na podstawie mojego tekstu do „Kultury”. Zdjęcia nie pochodzą z naszej kolekcji.
U nas trwał stan wojenny, a świat już zachwycał się tym filmem. Do Polski dotarł później na kasetach VHS. Ponieważ jutro kanał TV Puls przypomni „E.T.”, my przypominamy ten magiczny świat z filmu, który pochłonął nas jeszcze w PRLu.
Obraz Stevena Spielberga był najbardziej dochodowym nie tylko w 1982 r., w którym pojawił się na ekranie, ale w ogóle w historii kina. Do czasu, kiedy w 1993 r. w kinach pojawił się „Jurassic Park” w reżyserii… Stevena Spielberga. O popularności filmu dobrze świadczy to, że w USA kasety wideo z nim były zielone, by utrudnić nielegalne kopie. Sprzedało się ich kilkanaście milionów.
Realizując „E.T.”, Spielberg miał już na koncie „Szczęki” i „Poszukiwaczy zaginionej Arki”. Zresztą w filmie o przybyszu z kosmosu występuje też sam Indiana Jones, czyli Harrison Ford. Zagrał dyrektora szkoły głównego bohatera, ale sceny z nim wycięto z ostatecznej wersji filmu.
Bohaterem jest tu kilkuletni chłopiec Elliott, który niespecjalnie potrafi poradzić sobie z rozstaniem rodziców. Jego życie zmienia się, gdy poznaje przybysza z kosmosu, który gubi się podczas misji badawczej i zostaje opuszczony na Ziemi przez swoich kosmicznych towarzyszy. Bardzo chce wrócić do domu, w czym chcą mu pomóc Elliott i jego rodzeństwo. Niestety o przybyszu dowiadują się naukowcy i agenci rządowi, którzy planują przeprowadzić na nim badania.
Elliotta zagrał w filmie Henry Thomas, którego później mogliśmy oglądać m.in. w „Wichrach namiętności” i „Świadku oskarżenia”. Grają tu również kilkuletnia Drew Barrymore, Erika Eleniak, a do tego Peter Coyote. Specyficzny głos E.T. to już sprawka Pat Welsh oraz momentami Debry Winger, a nawet samego Spielberga.
W 2002 r. z okazji 20-lecia powstania filmu wypuszczono jego udoskonaloną wizualnie i dźwiękowo wersję. Jedną z najważniejszych zmian było zastąpienie pistoletów w rękach rządowych agentów krótkofalówkami. Spielberg nie chciał bowiem, by pistolety były orężem dorosłych do walki z dziećmi i obcymi.
Ciekawostką jest to, że w „E.T” Spielberg nawiązał do „Gwiezdnych wojen” swojego przyjaciela George’a Lucasa. Elliott bawi się figurkami bohaterów z sagi Lucasa, poza tym w jednej ze scen pojawia się… Yoda. Ale najsłynniejszą pozostaje i tak ta, kiedy Elliott wznosi się na rowerze z E.T. w koszyku i leci na tle księżyca.
Zdjęcia nie pochodzą z własnej kolekcji. Tekst napisałem dla dodatku Kultura DGP.
Czas na przypomnienie sobie kolejnego hitu z epoki kaset VHS. Oto w jaki genialny sposób zaczęła się kariera pewnego australijskiego aktora…
W przyszłym roku ma wejść do kin nowa część „Mad Maksa”. Nie zagra w niej niestety Mel Gibson, dla którego pierwszy film serii był przepustką do kariery.
Legenda głosi, że Gibson trafił na casting do filmu „Mad Max” przez przypadek, towarzyszył bowiem koledze. Miał poobijaną twarz po bójce w barze zeszłej nocy. Jak zobaczyli go producenci, zaprosili na próby, mówiąc, że potrzebują wariatów. Mel Gibson wrócił po trzech tygodniach i dostał główną rolę. Australijczyk był wtedy (plan zdjęciowy trwał pod koniec 1977 roku) raczkującym aktorem. Kiedy obraz trafił do amerykańskich kin, w trailerze Mel nie pojawił się ani razu. Zamiast jego nieznanej nikomu twarzy pokazano w nim fragmenty kraks i pościgi. Mało tego, „Mad Max” wszedł do kin z amerykańskim dubbingiem, bo obawiano się, że widzowie nie przebrną przez australijski akcent.
Obraz kosztujący zaledwie kilkaset tysięcy dolarów stał się wielkim hitem, i to nie tylko w Australii. Pobił rekord Guinnessa jako najbardziej dochodowy film w historii, zarabiając miliony dolarów. Dla samego Gibsona stał się przepustką do sławy.
„Mad Max” przedstawia wyjątkowo mroczną wizję nieokreślonej przyszłości – zaczyna się od słów: „Kilka lat od teraz”. Ciekawe jednak, że kwestię, dlaczego świat, czy to konkretne miejsce, został doprowadzony na skraj upadku, film pozostawia niedopowiedzianą. Gibson gra Maksa Rockatansky’ego zwanego Mad Maksem. Jest członkiem oddziału pościgowego policji, pustynne drogi patroluje żółtym fordem falconem XB sedan. Brutalnie rozprawia się z członkami motocyklowego gangu, ale też ci równie ostro traktują innych uczestników drogi, a co gorsze â przyjaciela Maksa z pracy. Rockatansky zaczyna dostrzegać, że sam staje się częścią tego brutalnego cyrku i upodobnia się do gangsterów. Postawia poświęcić się rodzinie, ale do czasu. Kiedy gang dopada jego rodzinę, Max wsiada w zabójczego, podrasowanego do granic możliwości forda falcona XB GT coupe i bierze krwawy odwet.
Film George’a Millera (później wyreżyserował m.in. „Babe - świnka z klasą” i „Czarownice z Eastwick”) wciąga duszną atmosferą. Okrucieństwo, bezprawie, wszędobylski pył i beznadzieja tworzą tu niepokojący, uwierający klimat. Dobrze wpasował się w to zimny (choć jak trzeba, potrafiący być czułym dla żony) Mel Gibson. Jako Max pojawił się jeszcze w dwóch częściach.
W czwartej, której premiera planowana jest na maj przyszłego roku, Maksa zagra Tom Hardy (ostatnio można go oglądac w znakomitym filmie „Locke” – o którym bardzo ciekawie pisze przyjaciel naszego bloga na: http://filmavenue.wordpress.com/2014/05/11/filmowy-tydzien-9-i-10/). Na pewno zagra go genialnie, ale to jednak inna bajka niż zły pan Gibson.
Ponieważ TVP przypomni w przyszłym tygodniu przygody Indiany Jonesa, postanowiliśmy też wspomnieć je na naszym blogu. Przecież w latach 80. VHS z filmem „Poszukiwacze Zaginionej Arki” to było coś!
Lata 30. minionego wieku. Profesor archeologii porzuca tweedowe marynarki na rzecz kowbojskiego kapelusza, skórzanej kurtki i bicza i wyrusza na poszukiwanie Arki Przymierza. Po drodze doktor Jones musi odnaleźć swoją przyjaciółkę Marion Ravenwood. W poszukiwaniach przeszkadzają mu inny łowca przygód Rene Belloq oraz naziści. Tak w skrócie wygląda fabuła filmu stworzonego przez Stevena Spielberga i George’a Lucasa.
Lucas wymyślił „Poszukiwaczy Zaginionej Arki” niemal w tym samym czasie co „Gwiezdne Wojny”. Opowieść o Vaderze i gwiezdnych rycerzach nakręcił sam. Przygody Indiany Jonesa dał wyreżyserować koledze. Panowie od początku chcieli zrobić niespecjalnie skomplikowany film przygodowy. Najpierw do głównej roli brali pod uwagę Toma Sellecka, ale miał on już zobowiązania związane z serialem „Magnum”.
Wtedy rolę dostał Harrison Ford i razem z występem w „Gwiezdnych Wojnach” jako Han Solo postać Jonesa stała się jego przepustką do ogromnej sławy. Ford idealnie pasował do nowego typu bohatera. Sam Spielberg w dokumencie o powstawaniu filmu przyznał, że marzył wtedy o nakręceniu obrazu o przygodach Bonda. Stając za kamerą „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”, przyczynił się jednak do powstania zupełnie innego typu herosa. Już wygląd zewnętrzny bardzo ich różni. Jones to cały czas pokryty pyłem kowboj, Bonda charakteryzuje niezwykła elegancja. Obaj potrafią żartować, z tym że Jonesowi zdarzają się głupie wpadki i gafy. Dobitnym punktem różniącym bohaterów jest stosunek do kobiet. Jones zachęcany przez dziewczynę do zbliżenia… zasypia, co Bondowi na pewno by się nie zdarzyło.
Indiana przeżywa jednak nie mniej ciekawe przygody i jak trzeba, potrafi działać niekonwencjonalnie i na granicy życia i śmierci. Przykładem znakomita scena przeskakiwania Jonesa z konia na jadący samochód i potem przejścia pod autem podczas jazdy. Lucas przyznaje, że to jego ulubiona sekwencja i pracując nad Jonesem, zaczął właśnie od niej. Podobnych kultowych scen w „Poszukiwaczach Zaginionej Arki” jest więcej, chociażby ucieczka Jonesa przed ogromną kulą, ujęcia z tysiącem węży czy scena, w której Jones strzela z rewolweru do przeciwnika popisującego się przed nim umiejętnościami władania mieczem.
Film stał się przebojem lat 80., zdobył też pięciu Oscarów. Nie powinno więc dziwić, że doczekał się trzech kinowych kontynuacji. A to nie koniec przygód Indiany Jonesa…